czwartek, 19 listopada 2015

Gdy mieliśmy zaledwie 50 groszy...




GRETA GARBO

"Było to w Berlinie. "Friedrichstrasse" nazywała się wówczas, według tytułu filmu, który szybko stał się popularny: "smutną ulicą". Panował tam wielki ruch, a i bardzo wiele nędzy. Młodzi aktorzy siedzieli po osiem godzin dziennie w małych cukierniach, przy "pół czarnej" i ze strachem myśleli o chwili zamknięcia lokalu- względnie o pojawieniu się jakiegoś mecenasa z bajki.
Mnie osobiście nie powodziło się nigdy tak zupełnie źle. Na dwa jajka w szklance i chleb z masłem prawie zawsze było mnie stać, chociaż często bywało to jedynym pożywieniem dnia. Był jednak taki dzień, którego nie zapomnę. Przeżyłam najprzykrzejszą chyba godzinę w życiu. Zbliżała się chwila zamknięcia lokalu, a ja siedziałam z moim niezapłaconym rachunkiem. Tego dnia byłam szczególnie lekkomyślna: dwa jajka w szklance, chleb z masłem i ciastko na dodatek. Pan płatniczy zataczał coraz szersze kręgi dookoła jedynego zajętego stolika. Jasne było, że chciał bym już wyszła. Nie mogłam jednak zawołać z gestem: "Proszę płacić" z tego prostego powodu, że nie miałam przy sobie potrzebnych pięćdziesięciu fenigów. Nie miałam ich także, nawiasem mówiąc w drugiej torebce, którą zostawiłam w domu, nie miałam ich również w domu, ani w banku na moim koncie. Dwadzieścia fenigów były całym i jedynym majątkiem jaki tego dnia posiadałam. A tego kapitału nie mogłam w żadnym wypadku naruszyć. Przeznaczony był na kolejkę podziemną, którą musiałam dotrzeć do domu.  
Trudno opisać niesłychanie przykre uczucie, jakiego doznawałam w tej sytuacji. Teraz jeszcze po latach zrywam się czasami ze snu i widzę twarz zaspanego i skrzywionego kelnera berlińskiego. Nazywał się Emil- pamiętam to doskonale. Jest to jedyne imię męskie, które sobie z tych czasów zapamiętałam. 

Nie, to byłoby nieścisłe. Jeszcze jedno zachowuję w pamięci. Imię Mauritz. W tej chwili rozpaczy wszedł do cukierni spóźniony gość. Reżyser szwedzki Mauritz Stiller, niezapomniany. Chciał wypić przed spaniem kieliszek koniaku. Ziomek, zbawczy anioł. W przeciągu minuty zostałam uratowaną przed kelnerem Emilem, w dwie minuty potem otrzymałam pierwszą większą rolę w filmie."

Mauritz Stiller był pionierem szwedzkiego przemysłu filmowego, scenarzystą i reżyserem wielu filmów krótkometrażowych z 1912 roku. Gdy wytwórnia MGM zaprosiła go do Hollywood jako reżysera, Stiller zawitał do wielkiego świata ze swoim nowym, cudownym odkryciem Gretą Gustafsson, którą powszechnie dziś znamy jako Gretę Garbo. 

Sama zainteresowana, od początków swojej kariery, unikała oficjalnych spotkań, ponieważ wolała spędzać czas samotnie lub z najbliższymi przyjaciółmi. Raczej nie rozdawała autografów i  rzadko udzielała wywiadów. Jej niechęć do reklamy i prasy była niewątpliwie prawdziwa. W wywiadzie udzielonym w 1928 roku, wyjaśniła, że jej pragnienie prywatności rozpoczęło się już, gdy była dzieckiem- mówiła, że odkąd pamięta, zawsze chciała być sama. Nie znosiła tłumów, z tego też powodu nie ona pojawiała się na ceremonii rozdawania Oscarów, nawet gdy była nominowana. Dlatego też w wymienionych przypadkach jak i w wielu innych, posługiwała się dublerką. 
Więcej na ten temat we wpisie: Sobowtór Grety Garbo

___________________________________________________________________


CHARLIE CHAPLIN

"To historia mego wielkiego niepowodzenia. Chcecie posłuchać?
Jestem dzieckiem teatru, to znaczy, że już od najwcześniejszej młodości, gdyż od piątego roku życia, byłem na deskach teatralnych. Mój ojciec był komikiem na angielskich scenach muzycznych, a matka śpiewaczką. Ponieważ, zdaniem moich rodziców brakło mi zarówno warunków głosowych jak i teatralnych, miałem być kształcony na tancerza. Miałem bardzo średnie powodzenie. Starczało zaledwie na drugorzędne kabarety angielskie. Lepiej już było w Ameryce. Przeniosłem się więc do Stanów Zjednoczonych i zrobiłem sobie jaką taką reklamę między Oklahoma a Massachusetts. Moim marzeniem był występ w Filadelfii- niestety marzenie to zostało spełnione.
Pewnego dnia zostałem zaangażowany do teatru rewiowego w Filadelfii. Trudno wyrazić z jakim biciem serca oczekiwałem premiery. Był to zdaje się jedyny wieczór w moim życiu, w którym odczuwałem tremę. To też i mój numer wyglądał fatalnie. Publiczność bawiła się świetnie, ale niestety, w tych momentach, w których taniec miał oddziaływać lirycznie. Nic dziwnego, że w środku skomplikowanego pirueta, poślizgnąłem się i wywaliłem jak długi.

Wycia i ryki na widowni wzmogły się do napięcia orkanu. Pozbierałem porozbijane członki i wyniosłem się ze sceny. Był to pierwszy chwiejny chód, którym zarobiłem parę milionów. Mój dyrektor oświadczył mi, że nie jestem wart nawet pięciu groszy, a ponieważ usiłowałem przeczyć, chwycił mnie najosobiściej za kołnierz i najwłasnoręczniej zrzucił mnie ze schodów.
Sterczałem więc na ulicy, zagubiony w milionowej Filadelfii, wyrzucony tancerz kabaretowy, a co najprzykrzejsze bez grosza w kieszeni.
Pewien litościwy pan zajął się mną i powiedział szereg przyjemnych słów: "Czy chciałby pan zarabiać sto dolarów tygodniowo? Czy potrafi pan zabawnie kołysać się na nogach, jak w chwili kiedy opuszczał pan scenę?"
Pan ten był menedżerem trupy Keystona, nowego towarzystwa filmowego. Patrzył on na moją klęskę i w przekonaniu, że z tego nieszczęścia ludzkiego da się osiągnąć pokaźny kapitał komizmu,  zaproponował mi występy w filmie. Z tego żyję teraz przez ostatnich dwadzieścia lat."   

Swój pierwszy kontrakt filmowy Charlie Chaplin podpisał we wrześniu 1913 roku, w Los Angeles, właśnie z wytwórnią Keystone. Zadebiutował na ekranie w filmie „Zarabiać na życie”. W filmie „Włóczęga” z 1915 roku po raz pierwszy pojawił się w swoim najbardziej znanym wcieleniu- w przyciasnym kostiumie, meloniku i z laseczką.

"Chciałem, żeby wszystko było sprzecznością: workowate spodnie, ciasny płaszcz, mały kapelusz i duże buty ... i dodatkowo mały wąsik, który uzasadniałem tym, by dodać mi parę lat, bez zasłaniania twarzy. Nie miałem pojęcia o charakterze postaci. Ale w chwili, gdy byłem ubrany w ten kostium, z makijażem czułem się osobą którą byłem. Zacząłem ją powoli poznawać, a zanim wszedłem na scenę byłem nią jakbym się nią urodził. " 
Charlie Chaplin

_____________________________________________________________________________



POLA NEGRI

"Nie wstydzę się wyznać, że działo się to dwadzieścia lat temu. Bądźmy jednak dokładni, działo się to dwadzieścia jeden lat temu. 1 października 1913 roku rozpoczęłam moją karierę artystyczną. Był to mój pierwszy występ sceniczny w utworze Gerharta Hauptmanna pt.: "Wniebowzięcie Haneczki" w Teatrze Małym w Warszawie. Czy możecie sobie państwo wyobrazić, co to znaczy dla młodej dziewczyny po raz pierwszy stanąć na scenie? Tego nie pojmie nikt, ani publiczność, ani koledzy, ani krytyka. To zrozumie tylko matka. 
Jednakże moja matka przebywała wówczas w małym prowincjonalnym mieście, odległym od Warszawy o cztery godziny jazdy koleją. Cztery godziny jazdy koleją w trzeciej klasie stanowiło koszt i sumę nieosiągalną dla debiutantki scenicznej. Dla mojej matki, która była wdową po zabitym w rewolucji w roku 1905 arystokracie, była to również suma przekraczająca jej możliwości. Ponieważ pragnęłam gorąco, by matka była na przedstawieniu, poszłam dosłownie żebrać między kolegów. Młodzi ludzie pracujący wówczas w teatrze nie posiadali również wiele pieniędzy. Udało mi się w końcu uzyskać potrzebną sumę, którą zdołałam posłać matce, tak, że mogła w ostatniej chwili wsiąść do pociągu, który przywiózł ją na premierę.
Siedmiu kolegów złożyło się wówczas na tę podróż i nazwisk ich nigdy nie zapomnę. Dniem największej radości i dumy w moim życiu był ten, gdy mogłam każdemu z nich przesłać czek na tysiąc dolarów z Hollywood.
Tyle podaje Pola Negri o swoim debiucie, w jednym z pism zagranicznych. Można do tego dodać, że matka artystki, jak ongi, tak i później cieszyła się wielką miłością córki, która otacza ją największą tkliwością."

Dom Gerharta Hauptmanna, autora sztuki w której debiutowała Pola, laureata nagrody Nobla z 1912 roku, mieści się w Jagniątkowie. Masywny, przypominający raczej zamek, dom został zbudowany w latach 1900- 1901.  Pisarz zamieszkiwał willę od roku 1901 aż do swej śmierci w roku 1946. Rezydencja Hauptmanna w górskiej samotności Karkonoszy stanowiła schronienie, przed towarzyskim wirem Berlina i publicznym zainteresowaniem osobą znanego pisarza.
Pisarz był świadkiem bombardowania Drezna.

Jeśli chodzi o jego dzieła literackie to nie ma w ogóle wzmianki o nich na stronach polskich, ani o styczności z jednym z nich z Polą Negri. Niewiele też znalazłam na anglojęzycznych stronach. Tyle, że spektakl był pierwszym melodramatem w literaturze światowej w której bohaterem było dziecko. O czym dokładnie była sztuka, fabuły, ani opisu, niestety nie znalazłam...

Pola Negri i Charlie Chaplin



źródła: artykuł "Nowy dziennik" 09.11.1934, nr 307, internet 


środa, 23 września 2015

Henri Birabeau "Sztuka niepodobania się"




"Moja droga, mała przyjaciółko!

Widzę, że Pani jest z siebie zadowolona. I  słusznie. Jest Pani ładna, dobrze ubrana, kocha i jest kochana. A może jeszcze szczęście sprzyja Pani na tyle, że ukochany darzy Panią wzajemnością? Umie Pani śpiewać, tańczyć, śmiać się i gawędzić, a w razie potrzeby milczeć, zachwycać, całować, płakać...                
________________________
"Jeżeli coś kochasz, daj mu wol­ność. Jeżeli wróci do Ciebie, jest Two­je. Jeżeli nie wróci, oz­nacza to, że nig­dy od początku Two­je nie było."
Salomon
________________________
                                                                                                                                                            
Jest więc Pani odpowiednio przygotowana do życia, przynajmniej odnosi Pani to wrażenie. Niech Pani jednak pozwoli powiedzieć sobie, że brak Jej jeszcze jednej umiejętności, a mianowicie sztuki niepodobania się.
- Co panu przychodzi do głowy! - powie Pani- przecież tego nie trzeba umieć.
Zapewniam Panią, że trzeba. Chociażby dla uniknięcia nudy, jaką rodzi uczucie niezmiennej doskonałości. Błękitne niebo wtedy tylko jest naprawdę  piękne, gdy zjawia się na nim kilka lekkich, przejrzystych chmurek...

Wspomnienie skończenie pięknej twarzy zaciera się prędko. Pamięta się ją dłużej, gdy zadarty nosek mąci nieco regularność linii, gdy maleńki pieprzyk przyćmiewa białość skóry. Niepodobanie się jest dla duszy tym, czym zadarty nosek lub pieprzyk na twarzy.

Proszę mnie zrozumieć, mówię o niepodobaniu się, lecz nie o budzeniu wstrętu, niczym megiera. Zdarza się, że mężczyźni znoszą i takie ale nie pożądają ich w każdym razie. Nie należy nie podobać się zawsze, lecz w pewnych tylko chwilach i pewnym ludziom, mianowicie tym, o zdanie których w danej chwili nam chodzi.

Nie podobać się, to znaczy przede wszystkim być osobą. Istota, która się zawsze podobała, jest zerem. Kobieta, o której wszyscy znajomi mówią: "Jaka ona miła", jest uosobieniem nudy. Zapomina się o niej, gdy tylko się odwróci. Jest jak człowiek, który traci wpływy, bo każdego poleca.

Chciałbym, aby gdy z dziesięciu przyjaciół Pani dziewięciu rzeknie: "Jaka ona miła", zmusiła Pani jednego do słów: "Nie wiem, co w niej jest miłego". Pozostali zaprotestują wtedy gorąco zaczną wybierać i podkreślać wdzięki Pani. Skorzysta Pani na tym, proszę mi wierzyć! W uczuciach naszych bowiem oprócz sympatii odgrywa rolę przekorność.

Jeżeli radzę Pani nauczyć się sztuki niepodobania, to czynię to w celu przekonania Jej, że należy nie podobać się jednemu, aby spotęgować sympatię drugiego. Jeden z moich przyjaciół czyta zwykle przed pójściem do teatru krytykę sztuki pisaną przez pana W. Gdy ów utrzymuje, że nic nie warta, przyjaciel mój śpieszy do teatru w przekonaniu, że czeka go przyjemny wieczór.

Stosunek mężczyzn do pięknej kobiety przypomina pogląd mego przyjaciela na teatr.  A więc:
jeśli ma Pani męża, trzeba starać się nie podobać jego wrogom. Będzie się z tego cieszył. Przypuśćmy, że kochanek Pani jest zazdrosny. Ileż przykrości uniknie Pani wtedy, znając sztukę niepodobania się  ludziom, których ma za rywali.

________________________
"Małżeństwo doprowadza do tego, że ludzie zaczynają traktować siebie nawzajem jak przedmioty, będące ich własnością, a nie jak wolne osoby."
Albert Einstein
__________________________

Musi Pani nawet umieć nie podobać się czasami swemu kochankowi. Trzeba walczyć  z niebezpieczeństwem znudzenia. Wrażliwość na wdzięki, chociażby najgłębsze, słabnie. Ulatnia się jak perfumy. "Zawsze jednakowo ponętna" pomyśli w końcu Pani kochanek z odcieniem żalu.

Mówię to bez ogródek. Trzeba pewnej domieszki niezgody, aby uczynić szczęście trwałym. Niech mi Pani wierzy, moja mała przyjaciółko, mężczyźnie trzeba okazji do wywarcia na kimś złego humoru. Upatrzy sobie w tym celu pierwszy lepszy defekt w Pani zwykle nieznaczny. Pani musi umieć podsunąć mu go sama, aby zasłonić przez to poważniejsze.  Medycyna zna tą  procedurę, zwalczając za pomocą lekkiego niedomagania poważne cierpienie.

                                             __________________________
"Sek­ret szczęścia, a przy­naj­mniej spo­koju, leży w tym, żeby wyeli­mino­wać ro­man­tyczną miłość z życia, bo to ona spra­wia, że człowiek cier­pi. Tak żyje się spo­koj­niej i le­piej się ba­wi, za­pew­niam cię."
Mario Vargas Llosa
___________________________

Nie potrzebuję chyba dodawać, że inicjatywa powinna zawsze wychodzić od Pani i powtarzam, że nie jest to rzeczą łatwą. Nie należy posługiwać się tą samą bronią w stosunku do starca i młodzika, do przelotnej znajomości i obcego, do męża i kochanka.  Tysiące jest różnic i niebezpieczeństw, tysiące możliwości niedopatrzenia lub przebrania miary. Jest to istotnie kunszt prawdziwy."

                                                                 ***

 To może nie podobać się mężczyźnie, może nie zawsze to akceptować, czy lubić znajomych kobiety, jednakże jako kochający mężczyzna powinien uszanować. Ponieważ, moim zdaniem, kobieta powinna mieć swoje życie, swoje sprawy, swoich znajomych (głównie przyjaciółki :) i wspólne wyjścia z nimi. Kobieta jako ta, która opanowała sztukę niepodobania się, chociaż tak o niej wcześniej nie myślała, powinna okazywać miłość jak najbardziej, ale nie stawać na głowie, nie padać na nos ze zmęczenia po przyjściu z pracy i nie podsuwać wtedy obiadków. Nie wyręczać w domowych obowiązkach, ponieważ to wspólna sprawa ( to ostatnie nie do mi się końca udało:). Wydaje mi się, że autor tego przedwojennego artykułu miał wiele racji- faktycznie uleganie we wszystkim, czy nadmiar dobroci i bycie miłym wprowadza nudę, przewidywalność, i poczucie, że "mam ją na zawsze".
"Niepodobanie się jest dla duszy tym, czym zadarty nosek lub pieprzyk na twarzy"- bardzo spodobało mi się to zdanie i myślę, że to również bardzo dobre podsumowanie.
Najlepiej jeśli mimo bycia w związku uda się wprowadzić poczucie wolności, niezależności i tego, że nie jestem niczyim niewolnikiem, czy własnością. To właśnie,w zasadzie, chyba jest sztuką niepodobania się...

"Podstawą szczęścia jest wolność, a podstawą wolności odwaga"
Tukidydes




źródła: artykuł: "Nowy dziennik" 21.09.1934, nr 259, zdjęcia i cytaty internet

środa, 24 czerwca 2015

Co przeszło, nie wróci... wizja minionej miłości... i Noc Kupały

Taka niby zwyczajna, prosta opowieść a zachwyciła mnie swoją skromnością i przesłaniem. To prawda, wszystko w życiu mija, wszystko kiedyś się kończy na zawsze, jednakże zostają wspomnienia, drobne pamiątki lub -co najpiękniejsze- pożółkłe i pachnące dawną epoką, miłosne listy. I dzięki nim możemy czasem w oczach innych zabłysnąć zupełnie nowym i korzystnym blaskiem. Każdy z nas był kiedyś młody, mocno zakochany, wierzący w prawdziwe uniesienia i wieczną miłość. Niestety, życie różnie się układa i nawet największa miłość i namiętność kiedyś się kończy. A to przez zawiść, uprzedzenia lub jak w minionej epoce, przez niższy stan ukochanej osoby. Nie wiadomo, z tej krótkiej opowiastki, jak ta miłość się skończyła. Czy dobrze czy źle. Ale to nieważne. Najważniejsze, że się zdarzyła i po wielu latach została odkurzona.
Bardzo chciałabym trafić się na taki strych z "gratami" i pośród zakurzonych staroci odnaleźć na nim taki cudny skarb...
Słowa przelane na papier są zawsze, w danym momencie naszego życia, cząstką naszej osobowości. Chociaż przez całe życie się zmieniamy, uczymy, czy na nowo przewartościowujemy swoje życie. Wszystko zależy od tego, kogo los postanowił postawić nam na drodze, jaką lekcję będzie dane nam przerobić i jakie wnioski wyciągnąć, by niejednokrotnie pochylić głowę i nauczyć się pokory i wyrozumiałości.

Zdarza się też przecież, że i nawet  nam samym czasem wpadnie w ręce jakiś zapisek z naszej własnej dawnej przeszłości. I nawet w wieku czterdziestu lat, czytając coś co napisaliśmy pod wpływem emocji i chwili,  uśmiechamy się mimowolnie lub płaczemy nad utraconym spontanicznym dzieckiem w sobie. I wtedy właśnie może nastąpić przełom w naszym życiu, zapragniemy powrotu tego dziecka jakim byliśmy, zapragniemy znów wierzyć, że nie wszystko jeszcze stracone. Może zdarzyć się też, że ktoś kto zbladł w naszych oczach, zyska nowe, lepsze światło....

"Co przeszło- nie wróci ...
Wizja minionej miłości
Odkrycie w lamusie..

Ciotka Zuzanny zamieszkiwała wielki, czteropokojowy lokal sama ze służącą i dwoma kotami. Zuzanna rzadko do niej przychodziła a i to raczej z obowiązku, gdyż ciotka była bogata. Gdy Zuzanna wyszła za mąż za Piotra, młode małżeństwo poszło złożyć wizytę starej ciotce.

Piotr zobaczył więc przed sobą siwą starą, damę o zwiędniętych pomarszczonych i przygasłych oczach, z których wyglądała wielka dobroć.  Większość cześć roku nie widziała nikogo z rodziny- wizyty były dość rzadkie, a ciotka sama, rozumiejąc sytuację, nie chciała się zbyt często narzucać. Za to, gdy ktoś ją odwiedził, była tak rada, że nie wiedziała wprost co zrobić z miłym gościem. Mówiła nie do rzeczy, śmiała się sama z siebie- ostatecznie zanudzała. Mawiano o niej:
- Eh, ciotka się starzeje ...
 Tym niemniej przychodzono, choćby dla przyzwoitości, by nie zostawiać w zapomnieniu krewnej, która ostatecznie była bardzo miła i uczynna. Tym razem jeszcze bardziej się ucieszyła gościem niż zwykle.
- Patrzajcie no, ludzie, taka to moja smarkatka, od ziemi nie odrosła, a już pani domu!..

Ten żart nie bardzo się spodobał Zuzannie, która uważała się za zupełnie dojrzałą umysłowo i nie lubiła jak ktoś robił aluzję do jej osiemnastu lat. Piotr natomiast nie wiedział co ma powiedzieć ciotce i serdecznie się nudził. Po herbatce ciotka wyciągnęła dwa zardzewiałe klucze i rzekła:
- Moi drodzy, macie tu klucze od dwóch pokoi, które wynajmuję pod dachem. To mój lamus. Jest tam cała masa niepotrzebnych mi mebli. Wybierzcie dla siebie co chcecie.

Żeby jej zrobić przyjemność, wdrapali się do tego "lamusa". Ile tam było kurzu!.. Przede wszystkim pozostawszy bez świadków, wycałowali się dokumentnie (dwa dni po ślubie). Potem Piotr powiedział, że już można wracać do domu. Zuzanna zaprotestowała:
- Nie można tak. I ty w dodatku ani słowem się nie odezwałeś przez cały czas. Po prostu dla przyzwoitości trzeba tu popatrzeć i wybrać jakiś grat.  
 Co do "gratów" to znalazły się tam rozmaite,  śliczne i cenne mebelki. Jakiś autentyczny gdański kredens (szkoda, że za duży do ich mieszkania) szafa wiedeńska, jakaś śliczna komódka ...
- Spójrz Zuziu, przecież ta komódka, to istne arcydzieło! Bierzmy ją!
 Zuzia już zaglądała do szuflad.
- O, jakieś papiery... paka listów...
- Trzeba być dyskretnym, nie czytaj... - tymczasem sam zaglądał jej przez ramię.
-Ojej, Piotruś, jak Bozię kocham. To listy miłośne z 1809 roku! I do cioci wszystko... haha, nie wytrzymam, ciocia i miłość... - tu skurczyła się, bo Piotr pocałował ją w szyję, akurat tam gdzie ją łechtało - spojrzyj jak oni pisali, o "Pani mego serca, którą ledwie zwać śmiem moją najdroższą.."   a tu, spojrzyj, on ją przeprasza, że pocałował ją raz w przedramię. Oj! -krzyknęła, bo ją uszczypnął- Idź ty, nie będę mogła siedzieć...  

  Czytali listy jeden za drugim. Wyłoniło im się widmo zasuszonej miłości sprzed czterdziestu lat- pachnącej niemodnymi perfumami, otoczonej całym ceremoniałem, szacunkiem, konwenansami. Teraz to wszystko takie proste, tak prędko się robi...
  A jednak stopniowo ucichli, spoważnieli. Listy starannie złożyli w szufladce gdańskiego kredensu, bo komoda miała pójść do nich. Zeszli na dół.

  Piotr patrzył na ciotkę innym okiem. Tę kobietę kochano w swoim czasie, z takim szacunkiem, taktem... Oczyma wyobraźni ścierał zmarszczki z jej twarzy, odtwarzał minioną jej piękność. Zuzia ze zdumieniem spostrzegła, że Piotr zwraca się do ciotki z taką galanterią, tak wyszukanie, jak do najpiękniejszej, najarystokratyczniejszej damy ... jak nigdy do niej się nie zwracał..."

                                                         ***


 I jeszcze coś z moich wspomnień, nie tak dawnych, ale mocno spontanicznych. Może trochę dziecinnych. Bo bawiłam się jak dziecko :)

Noc Kupały zdarza się raz w roku i tym razem pomimo, że miałam na rano do pracy, postanowiłam je, chociaż trochę, spędzić wedle dawnego zwyczaju...
  Przygotowałam ognisko, naznosiłam i ułożyłam kamienie i wysypałam ziemię piaskiem. Córka uplotła nam wianki z trawy i kwiatów jaśminu- cóż, nic innego nie było pod ręką, a zdecydowałyśmy się na zabawę wieczorem. Ubrałyśmy się w długie spódnice ;)  i usiadłyśmy przy rozpalonym ogniu. Boso. W tle dosyć głośno, leciała odpowiednia, chyba, muzyka.

 Żywiołak - Nowa ex-Tradycja (full album)


Na karteczkach napisałyśmy marzenia, które chciałybyśmy, by nam się spełniły w najbliższym roku i powrzucałyśmy do ognia. Były tańce i skoki przez ogień, śmiechu co nie miara. Niestety, na drugi dzień odkupiłam tą zabawę trochę złym samopoczuciem. Trochę mnie przewiało - złudne wrażenie, że jest ciepło przy ogniu, nie ostrzegło mnie by założyć buty i okryć się kocem.
Jednak powiem szczerze, jak dziecko, że WARTO było...


       
                                                 Moja śliczna córcia...

      I wydało się, że jestem czarownicą... hmm ale dobrą, mam nadzieję ;)







źródła: gazeta kielecka 23.06.1935, nr 171,
zdjęcia do tekstu z gazety, z internetu,
zdjęcia z Nocy Kupały autorstwa mojego i mojej córki ;)
     

czwartek, 4 czerwca 2015

Z tajników wielkiego świata


   
  Jedynaczka króla smalcu chce lorda...
   Wiadomo, że nie ma większych snobów niż demokraci. Któż bardziej "leci" na tytuły i dostojeństwa niż amerykańscy dorobkiewicze, zagorzali republikanie, zwolennicy "równości i braterstwa".
— Mamusiu ja chcę prawdziwego lorda! — tak mówi co druga miss amerykańska, jedynaczka króla smalcu, albo pasty do zębów.
— Dobrze córuchno, zafunduję ci lorda. Stać nas na to — powiada mama, tuląc pociechę do wybrylantowanego biustu.
  Jednocześnie w Londynie, w salonie podupadłej finansowo wdowy po prawdziwym lordzie, toczy się następująca rozmówka.
Dearie — wzdycha siwowłosa lady do swego syna, bęcwała upozowanego na księcia Walii.
— Ten kryzys jest po prostu shocking, rady sobie dać nie mogę. Musiałam dzisiaj odprawić drugiego lokaja. Jak tak dalej pójdzie będziemy musieli rozstać się i z kucharzem. Okropność. Co tu robić?
— Wie mama co? — powiada synalek — a gdyby tak ściągnąć tutaj jaką milionerkę z Ameryki. Rozumie mama. Taką gęś gorszego gatunku, której śnią się hrabiowie i książęta. Za pewną opłatą można by ją wprowadzać w świat, a jeśli będzie fotogeniczna, to kto wie, może bym się nawet poświęcił i ożenił...
 
    W parę dni później w Times, albo innym poważnym dzienniku pojawia się w rubryce ogłoszeń krótka wzmianka.
— Dama utytułowana ofiaruje gościnę młodej pannie z bogatego mieszczańskiego domu, najchętniej Amerykance i podejmuje się wprowadzać ją do "salonów" Londynu. Referencje oraz umowa pisemna, co do walonków finansowych — konieczne.
Czasem ogłoszenie zaczyna się inaczej.
— Małżonka wybitnego para, albo  "hrabina".
Odpowiedzi sypią się jak z rogu obfitości. Jedynaczki królów smalcu, wykałaczek i gumowych wyrobów wyrażają gotowość przyjęcia gościny, nawet się nie pytają ile będą musiały płacić miesięcznie za swe utrzymanie i kto pokryje koszt samochodów, oraz lóż teatralnych, w których będą zasiadać. Jest im w ogóle wszystko jedno. Chodzi tylko o to, żeby mogły... nareszcie przekroczyć niedostępne pałace autentycznych arystokratów angielskich, ludzi — jak wiadomo — zacofanych, po prostu mamutów, którzy dopiero przyduszeni kryzysem zaczynają kapitulować i zgadzają się tańczyć tango z panienkami, które są "nie urodzone".

   W ostatnich czasach moda zapraszania bogatych dorobkowiczówień święci triumfy w Wielkiej Brytanii. Zdarzyło się z tego powodu kilka skandalików i wiele zabawnych przygód. Większość kandydatek obiecuje zbyt wiele. Każda pragnie uczestniczyć w dorocznym przyjęciu dworakiem, kiedy to tak zwane "debiutantki" zostają przedstawione królowej Anglii. Nie zawsze jednak "lordzina", która obiecywała w ogłoszeniu "rozkoszne spędzenie czasu" i zapewniała kandydatkę, że ją wprowadzi w świat, zechce się narażać na kompromitację. Często ogranicza się do przedstawienia swej protegowanej kilku przyjaciółkom, mniej lub więcej utytułowanym, a jeżeli jest to naprawdę milionerka, to stara się wyswatać ją ze swoim synem lub siostrzeńcem. Bywa jednak, że nastąpi obopólne rozczarowanie. Wówczas wywczasy kończą się w sądowym gmachu.

Pewna młoda rozwódka pilnie potrzebująca pieniędzy zaprosiła do siebie milionerkę, pilnie potrzebującą męża — lorda. A że Amerykaneczka okazała się prześliczna, rozwódka zlękła się konkurencji i zamknęła uroczą miss w swej wiejskiej posiadłości, sąsiadującej z plebanią pastora i leśniczówką starego, stetryczałego nemroda. Ale lokatorka płaciła za swój pobyt, tyle że wystarczyło to na opłacenie kilku szalonych eskapad rozwiedzionej lady, całomiesięcznego pobytu w paryskim Ritzu i na Riwierze, oraz dwudziestu karnawałowych toalet.
Pewnego razu lady urządzała w swym pałacyku w Londynie wielki raut. Otóż w chwili, gdy zgromadzeni goście przysłuchiwali się namiętnym trelom drogiego tenora, do salonu wtargnęła, odpychając fagasów,
młoda panna w sportowym ubraniu i wycięła siarczysty policzek pięknej lady.
— Oznajmiam pani, że idę zaraz do prokuratora. Ja się nie dam nabierać, moja pani. Cała ta zabawa odbywa się za moje pieniądze, i te paryskie toalety i pani wieczna ondulacja, to wszystko za moje dolary. A co ja mam w zamian za to? Ani jednego lorda mi pani nie pokazała, u żadnej hrabiny nie byłam, królowej nie zobaczyłam nawet przez szybkę.
   Rozgoryczona "jankeska" została wyprowadzona za drzwi, ale nie zdołano jej powstrzymać od innych ekscesów. Udała się mianowicie do sądu i złożyła skargę, na nieuczciwą "kontrahentkę", która wyłudziła od niej na cele "bywania w świecie" dwa tysiące funtów szterlingów.

Inne panie Amerykanki skarżyły się, że dama u której zamieszkały w nadziei, iż je wprowadzi do "najwyższych sfer" angielskich, zaprosiła je raz tylko na śniadanie, w którym uczestniczył jakiś gruziński książę, a poza tym ofiarowała im roczną kartę uprawniającą do zwiedzania ogrodu zoologicznego.
Bywa odwrotnie. Małżonka zubożałego arystokraty ma najlepsze chęci, lecz zostaje oszukana przez "panienkę z mieszczańskiego domu". Jedna taka demokratyczna snobka przysłała żonie lorda swoją fotografię, niezmiernie zachęcającą, wyglądała na niej piękniej od miss England.
Referencje miała doskonałe, załączyła też adresy rozmaitych swoich "dystyngowanych" znajomych, oraz pastora metodystów. "Lordzina" podpisała umowę na odległość. Jakież było jej przerażenie, gdy na dworcu londyńskim z pociągu wysiadła karlica, wysokości dwuletniego dziecka. Lady była natomiast wysoka jak dragon. Trudno więc było wymagać od niej, by się pokazywała w salonach pospołu z liliputem.
— Przecież ja nie skłamałam — tłumaczyła się piskliwym głosikiem dziwna panienka —posłałam pani fotografię mojej twarzy.
I rzeczywiście — twarz miała klasycznie piękną.

Na tle zapraszania mieszczek tęskniących do innego życia, przez podupadłe finansowo arystokratki angielskie, wynikają najrozmaitsze konflikty. Wobec tego, że liczba zubożałych "lordzin" stale się zwiększa,  więc system sprowadzania z Ameryki, albo i z Europy bogatych panien, pragnących zaznać rozkoszy bywania w angielskim "highlifie", został chętnie przyswojony przez arystokrację. Istnieje nawet taksa określająca sumę, jaką winna wpłacić kandydatka. Suma ta nie powinna w teorii przekraczać dwóch tysięcy funtów szterlingów, za okres trzy miesięczny, lecz gdy się trafi naiwna dorobkowiczówna, która "oddałaby królestwo za lorda, lub hrabiego", to się oczywiście żyłuje z niej złoto do ostatniej kropli.
— Wiesz Plo-flo — zwierzała się niedawno pewna "podupadła" francuska hrabina swojej przyjaciółce baronowej, również dotkniętej kryzysem. — Pysznie się urządziłam. Mieszka u mnie taka idiotka z za oceanu, która daje się cudownie nabierać. Jeżdżę z nią od rana do nocy po magazynach mód i kupujemy najdroższe toalety, a ja oczywiście dostaję swój procencik akwizytorski.
— Fe...— Oburza się baronowa (którą w głębi duszy gryzie robak zawiści),— ja bym tego nigdy nie zrobiła.
— Ależ moja kochana — księżna Olga Ruskaja robi zupełnie to samo.
— Ach więc ta jej niby kuzynka, którą wprowadza w świat — to taka płatna lokatorka?
— No oczywiście — odpowiada tamta, poprawiając sztuczną rzęsę.

  Niemiłą przygodę miała w Londynie pewna wdowa po angielskim parze, który jak wiadomo, tak się ma do lorda — jak gwiazda pierwszej wielkości do gwiazdy trzeciej wielkości. Otóż dystyngowana lady z radością ofiarowała u siebie gościnę pięknej pannie z Kanady francuskiej. Kandydatka przysłała jej świetne referencje. Staruszka mieszkająca w opustoszałym pałacu, w otoczeniu wiernej, lecz źle płatnej służby odetchnęła. Będzie oto gościć u siebie osobę, która nie tylko pokryje wszystkie jej wydatki, ale wciągnie ją znowu w wir światowego życia, za którym siwowłosa lady podświadomie tęskniła. Zaznaczyć jednak trzeba, że była to dama z epoki wiktoriańskiej, purytanka z zasadami, licząca się z opinią.

Gdyby na przykład oświadczono jej, że królowa jest z niej niezadowolona, to kto wie czy sędziwa lady nie popełniłaby harakiri, na podobieństwo dworzan japońskich, gdy wpadną w niełaskę. Z początku wszystko szło jak najlepiej. Czarująca Kanadyjka była wprawdzie niezwykle szykowna i pełna życia, ale zachowywała się z taką dystynkcją, że mogła świecić przykładem niejednej arystokratce. Wdowa po arystokracie angielskim nie wahała się wprowadzić jej do najbardziej zamkniętych salonów. Zapoznała ją ze swoimi siostrzeńcami, których miała dwa tuziny, wyrobiła dla niej zaproszenie na kilka "garden-party", urządzanych przez osoby spokrewnione z rodziną królewską.

Później Kanadyjka zaczęła dziwnie sobie poczynać. Na przykład w czasie nieobecności lady urządzała w pałacu szalone zabawy, a gdy raz lady wróciła zbyt wcześnie do domu zastała w salonie dwudziestu młodych ludzi czyniących harmider straszliwy i wywijających tańce murzyńskie z jedyną w tym gronie damą. Wśród gości rej wodzili siostrzeńcy "parowej". Tym razem zdołano ją jakoś przebłagać. Piękna Kanadyjka tłumaczyła się, że młodzież urządziła najazd na pałac, sądząc iż zastanie słynną z gościnności lady P.
— Cóż więc miałam robić. Musiałam jakoś zająć gości, zanim pani przyjdzie.
Zresztą od tego czasu nic podobnego się nie zdarzyło. Zdarzyło się za to coś innego. Po pierwsze panna Kanadyjka zaczęła wracać do pałacu dopiero o świcie, w stanie nietrzeźwym. Po drugie — z sypialni słodkiej staruszki zniknęła tabakierka wysadzana brylantami i relikwiarzyk szczerozłoty, z piętnastego wieku.
Z początku podejrzenie padło na jednego ze służących, później jednak przekonano się, że "miss z Kanady" także ma nieczyste sumienie. Na przykład znaleziono u niej w materacu cenną bransoletę, należącą do wdowy po parze. Oczywiście Kanadyjka tłumaczyła, że podrzucił ją ktoś zawistny, kto patrzy złym okiem na jej zażyłość z lady.

Jakoś to wszystko zatuszowano. Lecz rolę zapałki przyłożonej do dynamitu odegrała jedna z wnuczek "parowej", która zawiadomiła babkę, że "rozwodzi się przez tę podłą Kanadyjkę". Tegoż dnia taką samą skargę nadesłała na ręce Bogu ducha winnej staruszki daleka jej krew na, której mąż również wpadł w sidła pięknej "dziewczyny z Dalekiego Zachodu". Wieczorem siwowłosa lady dostała ataku serca, a gdy odzyskała przytomność kazała zawezwać do siebie miss Annie. Każe jej natychmiast opuścić "progi tego domu". Uczyni to z lekkim sercem, gdyż Annie nie zapłaciła dotychczas ani grosza, zbywając lady wzmiankami o swoim bankierze, który "w tych dniach" nadeśle czek na dwa tysiące funtów szterlingów.

Aliści przerażony kamerdyner oznajmił jaśnie pani, że diablica uciekła widocznie kominem, bo nikt nie zauważył gdy wychodziła z pałacu. Musiała to być nie lada diablica kiedy zdołała wyskoczyć kominem razem z walizami, sporym kufrem własnym, oraz kosztownym podróżnym neseserem lady P. Dopiero w dwa miesiące później policja londyńska sprawdziła, że dystyngowana panna z Kanady była znaną paryską kokotą, która postanowiła raz nareszcie odetchnąć życiem zdrowszym i zabawić się w prawdziwą lady.
Na ogół wszakże tego rodzaju niespodzianki zdarzają się rzadko, przeważnie jednak "sen arystokratki"  kończy się żałośnie. Nie wiadomo zresztą kogo żałować — czy dorobkiewiczówien, które ośmieszają się ścigając lordów i hrabiów, czy też arystokratę "z krwi i kości", które schlebiają poziomym żądzom pysznych parweniuszek.


źródło: artykuł z "Nowin codziennych" 09-10.06.1932, nr 43, 44 (tekst uwspółcześniony przeze mnie)
             zdjęcia: pinterest.comtheschoolofstyle

sobota, 28 marca 2015

Dawne zwyczaje wielkanocne, część 2























Na powitanie wiosny i nowego lata zachowuje lud polski starożytny zwyczaj słowiański, zwany gaikiem lub maikiem. Z pęku słomy robią uczestnicy obchodu bałwana, którego nazywają "Moreną" lub "Marzaną," czyli boginią śmierci. Przeszedłszy z bałwanem tym przez wieś, topią go w rzece lub stawie, po czym ustroiwszy zieloną gałąź choiny we wstążki oraz malowane i złocone jajka, powracają z nią i zatrzymując się przy każdym domu, mówią: 

Śmierć wygnaliśmy, 
Lato przyprowadzamy! 

Następnie śpiewają: 

Zdrowia, szczęścia winszujemy, 
Zdrowia, szczęścia i wszystkiego, 
Od Jezusa, od samego. 
Wejrzyj, pani gospodyni, 
Nowe latko w twojej sieni! 
Jeśli chcecie go oglądać, 
Musimy coś od was żądać; 
A my wam podziękujemy: 
Zdrowia, szczęścia winszujemy, 
Nowe latko i maj, 
Boże, mu szczęście daj! 

W zamian za to dostają śpiewający jaja, kołacze czy bułki.

W pogańskich czasach ludy słowiańskie witały uroczyście powrót wiosny, którą czciły jako boginię Maję, urządzając obchody religijne, oraz tańce i śpiewy. Zwyczaj ten zachował się dotąd w całości na Litwie ( zaznaczam, że czasopismo jest z roku 1909, i nie wiem czy zwyczaj ten praktykuje się na Litwie w roku 2015 ;)  gdzie około ubranego we wstęgi i błyskotki drzewka, młodzież wioskowa tańczy, ująwszy się za ręce i śpiewa pieśń starożytną, w której powtarzają się wyrazy: "0, Maja! Maja!" 

W niektórych okolicach Wielkopolski, choć już zarzucono zwyczaj chodzenia z gaikiem, śpiewają o nim piosnkę, pełną prostoty i serdeczności: 

Nasz maik zielony, 
Pięknie ustrojony, 
Co go ustroiły, 
Co go umaiły 
Nadobne dzieweczki 
W jedwabne wstążeczki. 
Nadobne, nadobne, 
Do róży podobne. 
Wszędy sobie chodzi, 
Bo mu się tak godzi. 
Z nim do dworu wstępujemy, 
Zdrowia, szczęścia winszujemy. 

Na Rusi, w pierwszy dzień świąt wielkanocnych po cmentarzach odbywa się zabawa bardzo starożytna, zwana "Haiłką". Dziewczęta, odświętnie przybrane, z pękami wstążek na głowie, w wieńcach z bujnie natkanego liścia, złoconego barwinku, rozpoczynają taniec. Ująwszy się za ręce, tworzą jak największe koło. Dwie lub jedna staje pośrodku, a inne zataczając kręgi wkoło niej i zawodząc korowód w tę i ową stronę, śpiewają przeciągłymi tonami: 

Jedzie Zelman, jedzie... 

Ów Zelman nigdy do celu nie dojeżdża, cała bowiem zabawa polega na tym, że chłopcy nie dają nigdy pieśni, ani tańca dokończyć dziewczętom. Gdy więc korowód zaczęty, parobcy ukryci dotąd za wrotami cmentarza, wpadają niespodzianie w tańczące koło. Idący na czele wywija kijem, trzymanym w ręku, przestraszone dziewczęta uciekają, robi się zgiełk, zamieszanie, ku radości triumfujących parobków, ku zmartwieniu dziewcząt, które się niby o wyrządzoną psotę gniewają. Rozbite koło znów się zbiera i znów zaczyna się pieśń o Zelmanie. Niekiedy zabawa ta służy za pretekst do popisów siły i zręczności. 

Dwóch chłopców, ująwszy się za ręce, staje naprzeciwko siebie, dwaj inni stają im na ramionach, dwaj jeszcze, jeśli się znajdą zręczniejsi od poprzednich, wchodzą tym ostatnim na ramiona. W ten sposób tworzy się kilku piętrowa wieża, która obchodzi zgromadzonych, ku wielkiej uciesze widzów, podziwiających zręczność młodzieży. Zadaniem tej wieży jest rozbicie koła tańczących haiłkę dziewcząt. 

W drugi dzień Wielkiejnocy zaczyna się zabawa, a właściwie gra, zwana "w zielone". Dwie osoby umawiają się, że przez pewien określony czas będą miały zawsze przy sobie zielone: gałązkę, listek lub coś podobnego. Kto zapomni o tym lub zgubi zielone, płaci karę. 

Po Bożym Narodzeniu i Wielkiejnocy najuroczyściej obchodzą Polacy Zesłanie Ducha świętego. Wszystkie kościoły, dwory, domy ubierają w gałęzie brzozy, jesionu lub świerku, ziemię i podłogi wysypują zielonym tatarakiem. Słusznie uroczystość ta przybrała u nas nazwę Zielonych Świątek, gdyż jest to prawdziwe święto odradzającej się ze snu zimowego przyrody, święto wieśniaków, a zwłaszcza rolników i pasterzy. 

W niektórych okolicach dziewczęta wybierają z pośród siebie "królewnę", którą ubierają w jasną sukienkę, opasują barwną, zwykle czerwoną wstążką, na włosy kładą jej wianek z lilii, ruty i barwniku, a całą głowę nakrywają chustą, tak, by twarzy królewny nikt nie mógł zobaczyć. Sześć lub osiem dziewczyn, zwanych "marszałkami" królewny, przywdziewa ciemne kapoty i czapki mężczyzn, przybrane rutą, barwnikiem i wstęgami. Orszak taki obchodzi granice pól swojej wioski ze śpiewem: 

Gdzie królewna chodzi, 
Tam pszeniczka rodzi, 
Gdzie królewna nie chodzi, 
Tam pszeniczka nie rodzi. 

Chłopcy miejscowi, wziąwszy flaszkę wódki, wychodzą na powitanie królewny z muzyką i starają się spotkać orszak jej na otwartym polu, gdzie rozpoczyna się zabawa: śpiewy i tańce. Powracając do wsi, wstępują do dworu lub do jednego z zamożniejszych gospodarzy, śpiewając przy tym: 

Na maj królewna chodziła; 
A cóż na maju robiła? 
Zielone wino sadziła; 
A cóż nad winem mówiła? 
Rośnijże wino wysoko, 
Puszczaj korzenie głęboko! 

Ze dworu wychodzą na spotkanie orszaku i zapraszają wszystkich uczestników zazwyczaj do stodoły. Tutaj na stole pod ścianą sadzają królewnę i zdejmują jej zasłonę z głowy. Obchód ten kończy się tańcami i poczęstunkiem. 

Na Kujawach, kto w dzień Zielonych Świątek pierwszy bydło na pole przypędzi, ten zostaje "królem pasterzy," pastuszka zaś- "królową pasterek." Kto ostatni w dniu tym na pastwisko przybędzie, ten przez trzy dni świąt, gdy cała wieś oddaje się zabawie, musi zajmować się sam jeden pilnowaniem bydła. Para królewska mianuje głównych urzędników swego dworu, to jest marszałka, kuchmistrza i piwniczego... 

Tymczasem król i królowa otrzymują od całego dworu podarunki w postaci wstążek, świecideł i kwiatów, 
z których uwite wieńce zdobią ich głowy. Następnie pośród śmiechu i żartów stroją tego, który ostatni 
bydło wypędził na łąkę, w wieniec z patyków i słomy. 

Po uczcie odbytej zwykle na pastwisku, w uroczystym pochodzie udają się wszyscy do wsi, prowadząc wybranego ze stada najpiękniejszego wołu, ustrojonego w wieńce i wstęgi. Marszałek, przepasany białym ręcznikiem, postępuje na czele. Królową prowadzą pod ręce dwie najpiękniejsze pastuszki, króla- dwaj najstarsi gospodarze. Wchodząc do wioski, marszałek daje kilka strzałów z fuzji lub pistoletu, pasterze trzaskają z biczów, śpiewy i muzyka nie milkną ani na chwilę. Odprowadziwszy wołu właścicielowi, który musi wykupić go datkiem jakimś na wyprawienie uczty, rozpoczynają ochoczą zabawę i tańce, przeciągające się do późnej nocy. 
A. S. 

Powiązane:

źródło: zdjęcia i tekst "Przyjaciel dzieci" 17.04.1909, nr 16

czwartek, 26 marca 2015

Dawne zwyczaje wielkanocne, część 1

Począwszy od Niedzieli Palmowej cały tydzień wielki był poświęcony rozpamiętywaniu ostatnich chwil Zbawiciela na ziemi, a zarazem stanowił przygotowanie do uroczystości Zmartwychwstania. W Niedzielę Kwietniową, kto wstał najwcześniej, brał wstawioną jeszcze od środy popielcowej do wody gałązkę wierzbiny, która rozwinęła się w czasie postu i uderzając nią śpiących, budził ich, wołając:

Wierzba bije, nie ja biję,
Za tydzień — Wielki Dzień,
Za sześć noc — Wielka Noc!

Na Litwie do słów powyższych dodają jeszcze:
"Bądź zdrowy jak lód, wesoły jak wiosna, bogaty jak ziemia!" 
Poświęcone w kościele przez kapłana palmy, zatknięte za obraz święty, przechowywano zwykle do następnego roku. Powszechne w dawnych czasach było mniemanie, iż połknięcie pączka, czyli "kotka" z palmy poświęconej, zabezpiecza od choroby. W Wielki Czwartek gromada wyrostków wiejskich robiła bałwana ze słomy i oblekała go w podarte łachmany: wyobrażać on miał Judasza i trzymał w ręku worek, napełniony potłuczonym szkłem, przypominającym 30 srebrników, za które niewdzięczny uczeń Chrystusa wydał Mistrza w ręce oprawców.

Z Judaszem tym udawano się do kościoła na "ciemną jutrznię", jaką to się w tym dniu odprawia i stawano z nim pod chórem. Po skończonym zaś nabożeństwie wynoszono go na cmentarz i bito zawzięcie kijami. Potem włożywszy Judasza na taczki, wieziono go kolejno na plebanię, do dworu i do gospody, powtarzając wszędzie tę samą ceremonię, ku wielkiej radości zebranego tłumu. Wieczorem, gdy się już ściemniło, palono Judasza na pagórku za wsią lub też topiono w rzece, albo stawie. Czasami zamiast tego, zrzucano go z wieży, wypędziwszy go przedtem z kościoła grzechotkami.

Bardzo rozpowszechnionym zwyczajem było, co i do dziś dnia się przechowało, strzeżenie w ciągu trzech ostatnich dni Wielkiego Tygodnia Grobu Zbawiciela przez podwójną straż młodych ludzi, przebranych za żołnierzy w zbroje i hełmy, trzymających obnażone miecze lub też karabiny lufą na dół obrócone. Grób ubierano zwykle z największym, na jaki daną parafię stać było przepychem, wyściełając wybraną na ten cel kaplicę kobiercami, makatami, strojąc ją w zieloność, kwiaty, wodotryski i lampki kolorowe. Niekiedy urządzano przy Grobie muzykę, grającą rzewne melodie, zastosowane do smutnego obchodu. W Wielki Piątek nad wieczorem odbywały się procesje z pasjami, a nawet dawano przedstawienia będące dokładnym wyobrażeniem Męki Chrystusa Pana. Jeden z uczestników udający Pana Jezusa szedł Wjazd Chrystusa Pana do Jerozolimy, w koronie cierniowej i łańcuchach, dźwigając krzyż wielki. Dopomagał mu Szymon Cyreneusz, otaczali ich żołnierze.

Kapnicy  i biczownicy w szarych lub czarnych kapach, mając tylko wycięte otwory na oczy, towarzyszyli w długich szeregach tym procesjom, smagając jedni drugich rzemykami, poskręcanymi na końcach w węzełki, podczas śpiewania Miserere. Albrecht Stanisław Radziwiłł wspomina w swoich pamiętnikach, że w roku 1638 król Władysław IV niektóre Groby Pańskie w Warszawie odwiedził, a wieczorem, w czasie procesji, między kapnikami zażywał dyscypliny.

Kitowicz w opisie zwyczajów i obyczajów za czasów saskich powiada, że w Wielki Piątek, albo w Wielką Sobotę rano, czeladź, przywiązawszy na nitce śledzia do długiego i grubego powroza, wieszała go na
suchej wierzbie przy drodze, niby za karę, że przez Post Wielki nad mięsem panował, morząc ludzi głodem. Dnia tego wynoszono również z kuchni żur, jako potrawę postną, a więc już odtąd zbyteczną i czyniono sobie figle, każąc komuś nieświadomemu obyczaju nieść garnek z żurem na głowie, dla pogrzebania go. Za niosącym szedł jeden ze swawolników z łopatą, mając niby dół kopać dla żuru. Gdy wyszli z kuchni na dziedziniec, ten, co szedł z łopatą, uderzał nią w garnek, i żur oblewał niosącego wśród śmiechu i uciechy towarzyszących temu orszakowi.

Podczas rezurekcji, odbywającej się zwykle rano w niedzielę, a po większych miastach już w sobotę wieczorem, strzelano z armat, moździerzy, karabinów i pistoletów i palono koło kościoła beczki smolne. Na wsi po skończonym nabożeństwie odleglejsi parafianie w największym pędzie, prześcigając jeden drugiego, śpieszyli do domu na święcone. Ogólnym, w dawnej Polsce, był zwyczaj malowania jajek.

W opowieści ludowej zwyczaj ten tłumaczy się następującą legendą: Maryja Magdalena, uradowana wieścią o Zmartwychwstaniu Chrystusa, przybiegła do domu i ujrzała wszystkie jajka, które w izdebce swojej chowała, zabarwione na czerwono. Gdy wyszła przed dom, spotkała Apostołów i poczęła im te jajka rozdawać, głosząc radosną nowinę. Nazwy jaj wielkanocnych zależą od sposobu, w jaki zostały pomalowane. Farbowane na jeden kolor nazywają się kraszankami, jeżeli na tym tle jest wyskrobany deseń, to jajko nazywają skrobanką, albo rysowanką. Wreszcie jeżeli jajko ozdobiono różnokolorowym wzorem przez pokrywanie pewnych jego części woskiem, a następnie gotowanie w barwnikach, to zowią je pisanką. Z pisankami związana jest zabawa, która sięga bardzo odległych czasów i nazywa się "na wybitki:" Dwaj przeciwnicy uderzają swoje pisanki jedna o drugą, a kto stłucze jajko przeciwnika, wygrywa je.

Panowie polscy wyprawiali zazwyczaj bardzo wspaniałe święconki. Na przykład u wojewody Sapiehy w Dereczynie, na Litwie, za panowania Władysława IV, takie zastawiono święcone:

 "Na środku stołu był baranek, wyobrażający "Agnus Dei" z chorągiewką, cały z pistacjami, a specjał ten dawano tylko paniom, senatorom, dygnitarzom i duchownym. Stały cztery przeogromne dziki, to jest tyle, ile części roku. W każdym z nich była wieprzowina, czyli szynki, kiełbasy, prosięta. Stało też 12 jeleni, całkowicie pieczonych, ze złocistymi rogami, nadzianych zwierzyną. Te jelenie wyrażały 12 miesięcy. Naokoło były ciasta sążniste, tyle ile tygodni w roku, to jest całe cudne placki, mazury, żmudzkie pierogi, a wszystko wysadzane bakaliami. Za nimi było 365 babek, ile dni w roku, ozdobione napisami, że niejeden tylko czytał a nie jadł."

W poniedziałek świąteczny odbywa się oblewanie wzajemne wodą, co się nazywa "śmigusem," albo "dyngusem." Chłopcy wiejscy na Wielkanoc chodzą "po dyngusie," zbierając do kobiałki jaja, sery, kiełbasę i tym podobne. Niosą oni zwykle wystruganego z drzewa baranka, który w przednich łapkach trzyma piłę do rznięcia drzewa, na pamiątkę, że Pan Jezus był niewinnym barankiem i świętemu Józefowi pomagał w ciesiołce, śpiewając przy tym:

Miły gospodarzu, 
Wpuśćcie nas do izby,
Boć nas tu nie wielu,
Nie zrobimy ciżby.
Stoimy za drzwiami,
Jest Pan Jezus z nami.
Do izby nas puśćcie,
Bo my po śmigusie,
A dajcie, co macie dać,
Bo nam tutaj zimno stać.

W niektórych okolicach podobny obyczaj nazywa się chodzeniem "po włóczebnem," przyczym mali
chłopcy zbierają święcone na ucztę dziecinną, winszując wszędzie:

Ja mały żaczek,
Jako robaczek,
W szkole nie bywałem,
Różdżki nie widziałem,
Różdżki zielonej,
Z drzewa łomionej.
Niewiele umiem,
Ino państwu powiem:
Na Wielkanoc rano
Z Grobu zmartwychwstano.
Rączkę podnoszę,
Włóczebnego proszę.

W trzecie święto Wielkiejnocy wychodzą Krakowianie na górę Lasoty, uwieńczoną mogiłą Krakusa, gdzie odbywa się zabawa ludowa. Lud, a najwięcej dzieci, zbierają się u stóp góry, skąd zrzucają im zebrani pierniki czy orzechy. Obchód ten zowie się "rękawką," gdyż podobno po śmierci Krakusa lud rękawami znosił ziemię na mogiłę księcia. Obyczaje, przypadające w okresie Wielkanocnym, wiążą się ściśle z obchodami wiosennymi, które są najciekawsze, gdyż sięgają prastarych, pogańskich czasów. Przyjęcie przez Słowian chrześcijaństwa zmieniło je nieco, nadało im inne znaczenie, nie zatraciwszy jednak zupełnie ich pierwotnego charakteru.
A. S.

Powiązane:
Dawne zwyczaje wielkanocne, część 2
                                           

źródło: zdjęcia i tekst "Przyjaciel dzieci" 10.04.1909, nr 15

czwartek, 5 marca 2015

O mnie i o blogu

"Moja przyjaciółka" 25.07.1939, nr 14
Dzisiaj post trochę inny niż zazwyczaj, a mianowicie dotyczyć będzie mnie i mojego bloga. Wpis ma związek z nominacją przez Jeanne, która prowadzi świetnego bloga dotyczącego cesarzowej Sissi. Tematyka jej bloga dotyczy zarówno samej Sissi, aktorek wcielających się w jej postać, a także filmów, które nakręcono na podstawie jej życia. Naprawdę polecam i zapraszam do kaiserin-sissi.

Jeanne, pozwolisz, że trochę pozmieniam niektóre pytania, tak by pasowały do tematyki wpisów z mojego bloga, jako, że nie dotyczą żadnego, konkretnego idola ;)

                       ***
Dlaczego zaczęłaś prowadzić bloga?

 Próbowałam kilku dziedzin i tematyk blogowych. Pierwszego bloga założyłam na Smykach, jerzyk.synek.pl. Dotyczył on moich dzieci, a głównie trzyletniego wówczas synka, który teraz ma prawie 11 lat. Namówiła mnie do tego znajoma. Po półtora roku, jednak postanowiłam zakończyć pisanie bloga na Smykach i przenieść się na Onet, gdzie był  Zielony Motyl (nie ma już), następnie W Starym Kinie (też już nie znajdziecie)... i wreszcie Blogger i Nie Wierzcie Zegarom. Tutaj podoba mi się najbardziej a i tematyka bloga, jakoś tak trzyma mnie przy sobie. Uwielbiam "odgrzebywać" stare historie, oglądać stare kino, czytać przedwojenne czasopisma, by później dzielić się swoimi przemyśleniami -czy odkopanymi w pożółkłych gazetach, artykułami- z Wami. Dzięki temu, że ciągle odnajduję coś nowego w starym ;) mój blog wciąż trwa i myślę, że będzie trwał... choć notki nie są za częste... cóż...

Dlaczego akurat ta tematyka?


"Moja przyjaciółka" 25.06.1938, nr 12
Przyznam, że zawsze czułam się troszeczkę wyobcowana i nie do końca rozumiana. Mam wrażenie, że  nie należę do obecnego świata i, że los przez pomyłkę mnie tu umiejscowił  - często jestem myślami gdzieś daleko w przeszłości. (lub, co gorsza,  bujam w obłokach ;) Nawet tak daleko, że sięgają czasów, które przedstawione są w Starej Baśni. Uwielbiam długie suknie, czy spódnice, naturę, dzikość, ogień, taniec- po prostu wszystko co wiąże się choćby częściowo z magią i wierzeniami tamtych czasów. Chociaż, żadne czasy nie były idealne, wiem o tym.
W zasadzie, mogłabym spróbować pisać o czymkolwiek innym, o gotowaniu na przykład. Przyznam, że próbuję, ale mam problem z podawaniem proporcji, bo gotuję " na oko", wobec czego, pisanie bloga jest nieco stresujące i chwilowo (mam nadzieję) blog świeci pustkami. Mimo tego, mam swój mały sukces. Wysłałam swój przepis na bułeczki drożdżowe z miodem do "KropkiTV" i ukazał się on w jednym z numerów. Zarobiłam 80 zł. Więc może warto pokonać tę barierę? ;)  Mogłabym również pisać bloga o amatorskim szyciu i przerabianiu starych ubrań, czy o odnawianiu przedmiotów- o czym można przeczytać na przykład w zakładce "O mnie".
Wobec tego, dlaczego akurat utknęłam w latach trzydziestych? Na to pytanie nie umiem odpowiedzieć. Po prostu. I już.


Jak zaczęło się blogowanie, i czy było dla Ciebie czymś trudnym?

Jak już wspomniałam, blogowanie zaczęło się na Smykach, potem Onet, a dziś jestem tutaj. Przeszłam więc daleką drogę, ale nie mogę powiedzieć, że była ona zła, czy trudna. Każdy blog mnie czegoś nauczył: pokory, cierpliwości, sklecania jako takich zdań, po to by myśl ubrać ładnie w słowa. Dziś już nie potrafiłabym żyć bez pisania. Jakiegokolwiek.

Co chciałabyś, aby wydarzyło się w przyszłości, dotyczącego Twojego bloga?

"Nowy dziennik" 02.02.1936, nr 33
Zapewne ktoś kto pisze bloga, zazwyczaj chce mieć dużo czytelników. Oczywiście i ja także bardzo tego chcę.
A inne? Hmm... nie wiem, czy się przyznać, może wyda Wam się to głupie, nierealne ;) Chociaż, no dobra przecież, to tylko marzenie. Odkąd tylko nauczyłam się czytać, wciągnęłam się nieodwołalnie w świat książkowy niczym bohater "Niekończącej się opowieści". Prawdziwie. Czytanie stało się moją pasją. Uwielbiałam i wciąż uwielbiam odwiedzać biblioteki i towarzyszący tym wizytom zapach starych, pożółkłych książek. W trakcie tych wizyt i czytania, niejednokrotnie nachodziła mnie myśl, by samej pisać na tyle interesująco, by zostać prawdziwym pisarzem ;) Wspomniałam o tym ponieważ chciałabym, by w przyszłości tematyka mojego bloga zainteresowała kogoś na tyle, by pomógł mi przelać jego treść na papier...
Zdarzyło się to kilku blogerom, których odwiedzam, więc dlaczego nie mi...he..he..  ;)


  Blogi, które często odwiedzasz?

Odwiedzam, głównie i często blogi, których adresy widnieją na bocznym pasku w rubryce "Odwiedzam, czytam.."


Czy spotkałaś osobę, o której pisałaś na blogu, w realu? Jeśli tak opisz to spotkanie.

Niestety, ani jednej osoby nie spotkałam, o której pisałam... Po prostu nie ma ich już wśród nas, bo ich czas już minął. Wszystko przemija, jednak wspaniałe jest to, że mogę wspominać o nich, po prostu pisząc. Dzięki temu nadal są ze mną, a spotkania z nimi, bardzo inspirujące ...

I to już koniec...

Do łańcuszka i do dalszej zabawy nominuję:
venapoetica 
Dawno temu w Sosnowcu
Vintage Rose

Serdecznie zapraszam  :)




czwartek, 29 stycznia 2015

Barthélemy Thimonnier- wynalazca maszyny do szycia

                                                                                         

 "Thimonnier uwolnił kobiety od jednej z ich służebności. Prawdę mówiąc, o szlachetnym życiu Thimonniera powinno się uczyć w szkołach."
 Edouard Herriot
Pierwsza maszyna do szycia ujrzała światło dzienne w 1830 roku, we Francji. Twórcą jej był niejaki Barthelemy Thimonnier, który urodził się 19 sierpnia 1793 roku w L'Arbresle, jako najstarsze z siedmiorga dzieci. Po pewnym czasie studiów w seminarium w St. John Lyon, opuścił rodziców i rozpoczął pracę jako krawiec w Panissiere.


    W 1823 osiadł na przedmieściach Saint-Étienne i tam poświęcił się rzemiosłu krawieckiemu i właśnie przy okazji wykonywania swej pracy zaczął rozmyślać nad możliwością sporządzenia maszyny, która znacznie skróciłaby proces szycia. Pierwszą próbną maszynę sporządził w 1829 roku, z drzewa. (na zdjęciu pierwsza maszyna, obecnie znajdująca się w Muzeum w Lyonie) Mogła ona jednak wykonywać tylko jeden rodzaj ściegów krawieckich, obecnie znany pod nazwą łańcuszkowego. Są to ściegi najprostsze i najłatwiejsze, ale też najmniej trwałe.  

    Rzadkim dla wynalazcy trafem maszyna przyjęła się szybko, rokując dla Thimonniera znaczne zyski. W 1830 roku podpisał kontrakt z Auguste Ferrandem,  inżynierem górnictwa, który dokonał wymaganych rysunków i złożył wniosek patentowy. Patent, wymieniający obu mężczyzn, został wydany w dniu 17 lipca 1830, wspierany przez rząd francuski. W tym samym roku założył (wraz z partnerami) pierwszą na świecie firmę produkującą odzież.                                                        

   Niebawem otrzymał od jednego z wielkich paryskich magazynów wojskowych, zamówienie na osiemdziesiąt sztuk maszyn do szycia jego wynalazku. Zdawało się, że dalsza droga rozpowszechniania maszyny do szycia została przez ten pierwszy wyłom już otwarta. I stałoby się tak z pewnością, gdyby nie cechowi krawcy paryscy, którzy zdecydowanie przeciwstawili się wprowadzeniu maszyny do szycia, widząc w niej groźną konkurentkę. I tak, rankiem 20 stycznia 1831 roku,  po prostu zdemolowali doszczętnie warsztat w Paryżu, w którym Thimonnier produkował swoje maszyny.

Zrujnowany wynalazca, nie znajdując znikąd pomocy, chcąc nie chcąc powrócił  do rodzinnego miasteczka- powędrował tam pieszo, ponieważ nie stać go było na inną lokomocję. Po powrocie wymyślił sobie nowe zajęcie i aby mieć z czego żyć urządził teatr marionetek, z którym dawał przedstawienia. Po upływie trzech lat Thimonnier postanowił sporządzić ponownie maszynę do szycia- jednak ta była już nie z drewna, a z metalu. Udoskonalił również ścieg w ten sposób, że co dziesięć punktów nitka tworzyła supełek, znacznie utrwalający szew i niedopuszczający do łatwego prucia się go. Był to poważny postęp, mimo to trudniej było wynalazcy lansować tę udoskonaloną wersję, aniżeli model pierwotny. 

Widząc, że nie znajdzie poparcia ani pomocy we Francji, udał się Thimonnier do Londynu, gdzie od razu nabyto od niego patent na jego wynalazek. Nabyto tym chętniej, że umierający z głodu wynalazca sprzedał go za grosze. Anglia bardzo szybko wykorzystała  nabyty bez skrupułów patent, posławszy go do Ameryki, gdzie zastosowaniem czółenka, podwójnej nitki i innych udoskonaleń, dano maszynie do szycia podstawy dalszego jej rozwoju.

Barthélemy Thimonnier zmarł w nędzy 5 lipca 1857 w Amplepuis, a więc jak wielu twórców nie cieszył się owocami swego odkrycia. Wynalazca przymierał głodem, a fortuny dorobili się inni....


Ciekawostki:
-Faktycznie, najwcześniej maszynę do szycia opatentował Thomas Saint  w 1790 roku. Więc maszyna Thimonniera nie była pierwsza. Jednakże praca Sainta nie została upubliczniona aż do 1874 roku, kiedy to William Newton Wilson, producent maszyny do szycia, znalazł rysunki w Urzędzie Patentowym w Londynie i zbudował maszynę, która pracowała po pewnych dostosowaniach do chwytacza. Tak więc to w 1790 roku Thomas Saint wymyślił pierwszą maszynę do szycia. Muzeum Nauki w Londynie jest w posiadaniu modelu, który zbudował Wilson na podstawie rysunków Sainta.

Znaczek z wynalazcą, który wydawany był w 1955 roku
(prawdopodobnie z błędną datą śmierci. Źródła
 internetowe wskazują rok 1857)
-Maszyny do szycia marki Thimonnier były produkowane i sprzedawane we Francji aż do XX wieku. Jedna z pierwszych maszyn do szycia Thimonnier znajduje się w muzeum, w siedzibie firmy Thimonnier w Saint-Germain-au-Mont-d'Or.








Od siebie dodam jeszcze, że nie wyobrażam sobie życia bez maszyny do szycia. Mam taką do domowego użytku, dla siebie samej. Ponieważ nie jestem wykwalifikowaną krawcową, maszyna służy mi głównie do drobnych przeróbek krawieckich. W zeszłym tygodniu na przykład kupiłam sobie na wyprzedaży w galerii czarną sukienkę w białe grochy za 20 zł. Spodobała mi się bardzo, bo jest taka trochę w stylu lat dwudziestych, trzydziestych ;) Jednak była o kilka rozmiarów za duża. W ciągu kilku chwil rozmiar był już odpowiedni dla mnie... :)

Mam jeszcze hafciarkę, ale to już inna historia... ;)



źródła: artykuł z "Nowego dziennika" 31.01.1930, nr 26; wikipedia; zdjęcia z internetu

LinkWithin