sobota, 31 maja 2014

Azaja, historia miłości arabskiej- Mieczysław Dunin Borkowski

nota biograficzna z 1939 roku
Mieczysław Dunin Borkowski ( vel Józef Newlin)-   Bardzo niewiele jest informacji na temat życiorysu Dunina Borkowskiego w źródłach historycznych. Tak gwoli ścisłości, w internecie, znalazłam tylko jedno. Przypuszczam, że w obecnych czasach mało (bardzo mało) kto zna jego osobę. Akurat i ja należę do tej kategorii ludzi i nawet na sto procent nie wiem, czy to aby na pewno jest ten Borkowski, który napisał "Azaję, historię miłości arabskiej", którą to opowiastkę znalazłam w przedwojennym czasopiśmie.

Wczesną młodość Dunin spędził wraz z bratem w Szwajcarii- przebywał tam do końca pierwszej wojny światowej. Po powrocie do kraju, kontynuował naukę w jednym z poznańskich gimnazjów i tam w 1924 roku, zdał maturę. Jak sam później zeznał, po ukończeniu szkoły zajmował pisaniem artykułów do dzienników polskich i zagranicznych w języku polskim.

 Życie osobiste hrabiego przedstawia się bardzo zagadkowo, ponieważ on sam, w późniejszym -zwłaszcza powojennym- czasie niejednokrotnie uatrakcyjniał je pikantnymi opowieściami. Zacznijmy od tego, że mieszkając w Poznaniu związał się z młodszą od siebie o dziewięć lat Danutą Jastrzębską, z którą w 1937 roku, zawarł ślub cywilny. Formalnie Danuta pozostawała jego żoną aż do roku 1950, kiedy wzięła z nim zaocznie rozwód. Po latach opowiadał barwną historię o tym jak to Danuta zmusiła go do ślubu kościelnego- przez ów fakt udało mu się uzyskać anulację  nieskonsumowanego małżeństwa. Mówił, że rozstał się z żoną tuż przed nocą poślubną. O ślubie cywilnym i o córce Ewelinie urodzonej prawie dwa lata po jego zawarciu, zapomniał…

Według własnych zeznań, w rocznicę wybuchu wojny poślubił Wandę Boratyńską. Bigamia w warunkach okupacji była możliwa. Tylko, dziwnym zbiegiem okoliczności, żadna warszawska parafia, nie posiada aktu owego ślubu. Jednakże, mimo tego faktu, Wanda Boratyńska była przedstawiana  w czasie wojny i tuż po niej jako Mieczysławowa Dunin Borkowska.

Przebywając w Warszawie w czasie okupacji, podobno, przez dwa lata, Dunin-Borkowski utrzymywał się z handlu czarnorynkowego i zasiłków dla bezrobotnych dziennikarzy. Większość swojej okupacyjnej przeszłości przedstawiał później polskiemu wywiadowi, jako obraz nieszczęść związanych z nadwątlonym zdrowiem (od młodości chorował na serce), trudną sytuacją materialną graniczącą z biedą i nieustannym lawirowaniem pomiędzy niechęcią do współpracy z okupantem, a koniecznością zarabiania pieniędzy na życie. W pierwszej połowie 1942 roku wyjechał wraz z Wandą do Krakowa, gdzie otrzymał pracę w biurze tłumaczeń. Było to biuro podległe władzy niemieckiej. Po wojnie na przesłuchaniu przez oficerów wywiadu, twierdził, że został szantażem zmuszony do tej pracy. Nie uważał się za hitlerowskiego kolaboranta, usprawiedliwiał swoje postępowanie specyfiką czasu wojny i antykomunizmem.

Krótko po wojnie Borkowski został aresztowany. W początkach sierpnia 1945 roku przekazano go wraz z żoną do obozu cywilnego dla osób współpracujących z Niemcami. Pobyt w takim obozie trwał co najmniej rok. Później twierdził, że swoje zwolnienie zawdzięczał jakimś kontaktom z Watykanem. Newlin był w posiadaniu wielu dokumentów wzbudzających wątpliwości co do ich oryginalności. Między innymi  legitymacje, dyplomy czy różne wizytówki, którymi "potwierdzał" swoją tożsamość, do akuratnie pasującej sytuacji. Po prostu umiał z nich korzystać.

W roku 1949 Dunin Borkowski osiadł w San Marino. Tam też według rodziny jest pochowana Wanda Boratyńska uchodząca za jego żonę. Później, w tonie żartobliwym, Newlin opowiadał, że otruł ją zaraz po wojnie, ponieważ była wielką przeszkodą w powojennej zmianie jego tożsamości...

W San Marino, jako rzecznik prasowy, miał niezłą sytuację ekonomiczną, więc zdecydował się na zawarcie kolejnego związku małżeńskiego, z młodszą o siedemnaście lat Polką, Janiną D. Tam też urodziła się trójka ich dzieci- córki Anna i Stefania oraz najstarszy syn Giacomo, dziś szwajcarski dziennikarz i ostatni już hrabia Dunin Borkowski.

Tak jak niejasne i na sto procent niepotwierdzone są przytoczone niektóre fakty z życia hrabiego, tak i śmierć Newlina nastąpiła w mglistych okolicznościach. Podobno zmarł w Genewie w sierpniu 1971 roku. Jednak dla jednego człowieka życie tego, z całą pewnością, nieprzeciętnego człowieka, nie skończyło się wraz z pamiątkową fotografią genewskiego grobu. Kilka lat później, będąc na piwie w dworcowej restauracji, dojrzał przy sąsiednim stoliku mężczyznę łudząco podobnego do Newlina. Niestety, gdy tamten go zobaczył, to oddalił się szybko i do konfrontacji nie doszło.  "Trudno mi do dziś uwierzyć w jego oficjalną śmierć, a taki inscenizowany pogrzeb byłby jak najbardziej w jego stylu” Krasicki, bo o nim mowa, jest przekonany, że widział wtedy Newlina.

 Za to już bez żadnych wątpliwości, w 1992 roku, swoją śmierć upozorowała pierworodna córka Newlina, Ewelina Dunin Borkowska. Jej fikcyjny nekrolog ukazał się w warszawskiej prasie. W rzeczywistości córka Newlina, uciekła za granicę z powodu wielomilionowych długów.

 Mieczysław Dunin Borkowski, nosił historyczne nazwisko z tytułem szlacheckim, co otwierało mu drzwi wielu salonów. Najwidoczniej uważał, że to za mało, więc zmieniał paszporty i życiorys w zależności od okoliczności, bywał zaplątany w najróżniejsze historyczne wydarzenia, a jego okupacyjna postawa bywa nazywana kolaboracją. Kim tak naprawdę był Mieczysław hrabia Dunin Borkowski alias Giuseppe Newlin?

 Do dziś trudno jednoznacznie stwierdzić, co w jego życiu było prawdą, a co fikcją, więc to pytanie pozostanie już chyba na zawsze bez odpowiedzi...

Zapraszam do przeczytania niezwykłej opowieści o miłości, która to przyczyniła się do tego, iż  zainteresowałam się poszukiwaniem informacji o jej autorze.

                                                                      ***

Azaja
Historia miłości arabskiej

I.
Na wzgórzach otaczających Fez, obchodzono święto Marabut z Ellcuali. Dokoła białej kopuły meczetu niezliczone pokusy rozpościerały swe sztandary. Między białymi gandurahami kobiet — roiło się od czarnych, czerwonych i zielonych burnusów mężczyzn.
Tłoczono się u stóp ołtarza, żeby świętemu złożyć dary. Chropowatymi głosami śpiewano „Fatibę" —wyjątek z Koranu. Na pobliskim zboczu zabijano całe stada owiec i po upieczeniu wieszano na drzewach. Wszędzie rozbrzmiewała muzyka oraz radosne okrzyki. Oślepiający blask nieba marokańskiego górował nad rozbawionym i rozmodlonym tłumem.
Parę mil od Fezu w warownym zameczku, harem Sidi Hafida budził się ze snu. Małżonki Kaida przygotowywały się również do obchodu święta. Przed artystycznie ozdobionymi drzwiami, stały
przygotowane do drogi muły, obwieszone jedwabnymi materacami oraz kuframi, wypełnionymi masą perłową. Na progu w śnieżno białym burnusie i w pantoflach z żółtej skóry, stał Sidi Hafid.
Stanowczym głosem wydawał służbie rozkazy. Sylwetka Sidi Hafida przedstawiała typowego inarokańczyka. Wysoki, chudy, w kościstej twarzy głęboko osadzone świdrujące oczy, nos orli, z całej postaci bije egoizm i duma rasowa. Przed jego rozkazem każdy musi schylić głowę, niczym wielbłąd na rozkaz przewodnika. On jest „panem i władcą".

Po dokładnym obejrzeniu zaprzęgu i załadowanych towarów wszedł do domu. Przeszedł wysoki, ciemny korytarz, podwórze ozdobione mozaiką i wazami z porfiru, galerję ozdobioną kolumnami z drzewa cynamonowego, jednym słowem, cały paląc, skrzący bogactwem i przepychem. Zatrzymał się przed drzwiami, osloniętymi grubym dywanem. Wstrzymawszy oddech, nadstawił uszu, starał się domyśleć, co się wewnątrz dzieje. Zbladł. Z pewnego rodzaju zajadłością wchłania zapach ambry wydobywający się z sąsiedniego pokoju. Po chwili zdecydował się podnieść drżącą ręką zasłonę i bez zdejmowania pantofli wszedł do Azaji. Zastał ją na wpół leżącą na tapczanie, obitym czerwoną satyną, w komnacie urządzonej z przepychem.

Azaja była najulubieńszą z jego żon: czarująca istota z brązową cerą, duże, czarne oczy, mocno
węglem podczernione, cienki nosek, małe usta z wargami zawsze rozchylonymi i spragnionymi
pieszczot.

Na kolanach trzymała szkatułkę, jedną z tych, nad którymi pracują nieraz dwa lub trzy pokolenia, aby stworzyć prawdziwe arcydzieło sztuki rzeźbiarskiej. Szkatułka ta, wypełniona była kosztownościami oraz flakonami wonnych olejków. Wchodzącego przyjęła uśmiechem, pokazując ostro zakończone ząbki, które niby sztylety wrzynały się w serce ukochanego... Nie zwracając więcej uwagi na obecność Hafida, zaczęła się przeglądać w lusterku, oprawnym w złoto.
— O panie, która może być godzina? — spytała.
Małżonek wpatrzył się w nią przenikliwym wzrokiem, nie racząc nawet odpowiedzieć. Azaja nie zatrwożyła się brakiem odpowiedzi. Wyjęła z puzderka brylantowy diadem i wpięła go w bujne, olejkiem kminkowym wygładzone włosy. Spojrzawszy w zwierciadło, uśmiechnęła się z
zadowoleniem, po czym powoli powstała.
Była gotowa. Spod białego gandurahu wyglądały cienkim jedwabiem przykryte, jej młode i jędrne piersi oraz lubieżnie wycięte biodra — okolone czarnym, jedwabnym pasem, spiętym dużą klamrą
wysadzaną przepięknymi szmaragdami.
W końcu Sidi Hafid zbliżył się do niej i opanowawszy swe pragnienia, skierował na nią swój
wzrok i rzekł:
— Azajo, nie łam moich rozkazów. Udajesz się do Marabut, ażeby śpiewać pieśni pochwalne i
złożyć mu swoją ofiarę.
— I na to, aby trochę rozweselić swe serce, — przerwała mu tonem rozkapryszonego dziecka.
Sidi chwycił ją za ręce.
— Dobrze, — rzeki — ale przysięgnij, że nie będziesz tańczyła.
Wiedział, że ta córa gór przepadała za tańcem i zdawał sobie sprawę, na jakie naraża się
niebezpieczeństwo, posyłając ją na obchód święta. Straszna zazdrość raniła mu serce. Ach, ten taniec, przyprawiający o obłęd: z zamglonym wzrokiem, z drgającymi piersiami, całkowicie
zmieniony wyraz twarzy, z której bije cała namiętność krwi orientalnej. Tak spotkał ją w pewien świąteczny wieczór, niedaleko jeziora „Sebou" tańczącą przy świetle księżyca w otoczeniu
oczarowanego tłumu. Od tej chwili opanowała mu zmysły i serce, i odtąd została jego żoną, chciał, ażeby tańczyła tylko dla niego.

Pod wpływem brutalnego rozkazu najukochańsza stawiła mu opór, chcąc uwolnić swe ręce z
żelaznego uścisku, lecz bez skutku, gdyż Sidi przytrzymał je jeszcze mocniej i przez zaciśnięte zęby wykrztusił:
— Przysięgnij, że nie będziesz tańczyła!....
Azaja odwróciła głowę, nie odpowiedziawszy mu nawet.
Ach! Pierwszy raz w życiu spotykał u kobiety pogardę i opór. Tamte osiem żon, z których składał się jego harem, były mu uległe niczem służebnice. Zawsze u jego stóp, szczęśliwe gdy mogły
zadowolić najmniejsze jego kaprysy, zawsze gotowe czyścić mu zęby złotą szpilką, stroić łoże bukietami jaśminu oraz wieczorem łaskotać mu pięty, ażeby uprzyjemnić zasypianie. Ta jedna tylko pozostawała zawsze dumną, jak wierzchołki gór, które niedawno opuściła. Opór ten oburzył Hafida, a jednocześnie potęgował jego miłość.

Sidi Hafid, uniesiony gniewem, jeszcze mocniej ścisnął jej słabe dłonie, aż pękła djamentowa
bransoleta. Azaja zbladła.
— Przysięgnij! — syknął. — Albo pomimo klątwy, która spaść może na moją głowę, nie wyjdziesz
stąd.
Azaja naprężyła sic cała z bólu, lecz wymagane zaklęcie nie wyszło z jej ust.
— Przysięgnij! — powtórzył Sidi z kończącą się cierpliwością.
Po chwili ledwie dosłyszalnym szeptem rzekła:
— Przysięgam!
Równocześnie jednak wzrok jej zadawał kłam własnym słowom. Zwolniwszy zaczerwienione ręce małżonki z uścisku swych chudych palców, odrzucił Sidi Hafid żonę na tapczan i cały wzburzony opuścił komnatę.
— Ach, gdyby zabronienie pójścia na dzisiejszą pielgrzymkę nie było bluźnierstwem, nie wyszłabyś stąd, ty, któraś mi spaliła serce od chwili, gdym cię poznał.

II.

Prędko zapadała noc. Tu i ówdzie zapalano już w namiotach światła. Harem Sidi Hafida spędził wesołe popołudnie. Małżonki Hafida, śpiewając nabożne pieśni, składały mnóstwo różnokolorowych świeczek dookoła grobowca świętego.

Po zachodzie słońca, młode niewiasty udały się pod święte drzewo "Płodności", rosnące niedaleko
meczetu. Na gałązkach wieszały pukle swych włosów lub części ozdobnych pasów, zanosząc
równocześnie błagalne modły, aby Allah pozwolił im zostać matkami i w ten sposób zyskały względy swych "panów".
Azaja nie przyłączyła się do nich. Ceremonia ta nie była jej jednak potrzebną. Wiedziała, że
Sidi wolał ją nad wszystkie inne, jedynie z powodu uczuć, jakie w nim wzbudzała jej osoba. Sama wśród rozległego namiotu przysłuchiwała się dochodzącym z daleka odgłosom arabskiego bębna,
zwanego debir (rodzaj bębna, który zamiast pergaminem powleczonym jest cienką blachą i dlatego wydaje matowy dźwięk podobny do słowa dov).
— Dov,  Dov,  Dov.
Głuchy ten stukot przyciągnął ją i sprawił, iż drżała od wewnętrznego wzruszenia.
W sąsiednim namiocie rozpoczęto święty taniec „Djiib".
Tancerki odpięły ciężkie gandurahy i w powiewnych szatach zaczęły tańczyć. Z początku powoli,
potem coraz szybciej, podekscytowane krzykami otaczającego tłumu oraz odgłosem bębnów. Wreszcie taniec przeszedł w rodzaju furii. Tancerki wyglądały w ciemnym namiocie jak czereda potępieńczych duchów. Stojąc na miejscu kręciły z szaloną szybkością górną połową ciała, potrząsając jednocześnie głową. Taniec trwał tak długo, dopóki omdlałe ze zmęczenia nie padły na ziemię. Wtedy starsze kobiety spryskiwały zemdlone wodą, przyniesioną w artystycznie rzeźbionych amforach z brązu.
Azaja wstała i instynktownie przyłożywszy ręce do bioder, zaczęła sama jedna tańczyć w swoim
namiocie.
— Dov, Dov, Dov. ...
Dla Azaji taniec to cały majestat krain wschodu, to jasne noce nad brzegami rzek, gdzie tańczyła aż do omdlenia, pod baldachimem z gwiazd.
— To szmer wód i dźwięk padających wokoło niej monet złotych i pełne ekstazy okrzyki mężczyzn, którzy rozpościerali się u jej stóp.
— Ach te noce! te noce!...
Wystarczy zrobić tylko parę kroków, żeby znów je przeżyć. Wystarczy, żeby przebyła tych parę
cieniem okrytych pagórków, aby choć raz jeszcze przed śmiercią skosztować tych przeogromnych emocji.
A bęben tam na dole wzywał do ostatniego świętego tańca, specjalnie poświęconego dzisiejszej
uroczystości.
Biodra Azaji zaczęły drzeć. Złotolity pas ciążył jej zanadto. Diadem odpiął się i bujna fala włosów
spłynęła na ramiona...
Tak ją porwał szał tańca...
Tymczasem zdaje jej się, że słyszy zbliżające sic kroki, lodowaty podmuch przeszedł jej po czole.
Chce przezwyciężyć ochotę do tańca, przypomina sobie jak we mgle parę świdrujących oczu małżonka swego, zaciśnięte pięści... i przysięgę... — Ujrzała straszne następstwa, gdyby odważyła się tańczyć w tłumie. Jej młode ciało zbuntowało się jednak.
Chce uciekać, jednym skokiem znalazła się poza namiotem.
W tym momencie głos wzywającego do tańca znów rozległ się wśród nocy:
— Na kogo kolej, niech przyjdzie, niech Allah ześle złamanie nóg na tę, która nie zechce tańczyć dla naszego świętego.
- Dov, Dov, Dov....
I bęben znowu rozpoczyna, przywołuje, przyciąga i otacza niemożliwą do opanowania atmosferą.

III.

W poświacie księżyca wałęsa się Sidi Hafid po pustym dziedzińcu. Od czasu do czasu zatrzymuje się, w oczach zapala mu się jak gdyby płomień widać, że nurtują go przykre myśli. Głęboka
zmarszczka przecina mu czoło. Wtem  ostrym głosem przywołał wiernego sługę:
— Mahmed...
Spod czarnych czeluści schodów, niby duch jaki, pojawił się Mahmed. Był to człowiek krępy,
o szerokich ramionach, wypukłe czoło oznaczało energię, dwoje szarych oczu nadawało twarzy wyraz dobroci.
— Psie i psi synie — gdzieś jest?
— Ja sam jestem psem, panie! Rodzice moi spoczywają już na łonie Allaha.
— Koń mój gotów?
—Tak, jak mój pan każe. Kolana i kopyta pomalowane są henną, oczy zaś jego podczernione kholem (specjalny rodzaj węgla) jak twoje panie.

Sidi z zadowoleniem kiwnął głową. Niewolnik zniknął jak błyskawica. Po krótkiej chwili spotkali się przed bramą. Sidi Hafid ubrany był w zwykły burnus. Mahmed trzymał za uzdę „Złotą strzałę", przystrojoną jakby do bitwy. Sidi dosiadł konia i nie pozostawiwszy żadnych rozkazów, pełnym galopem ruszył w ciemność.
Przez chwilę śledził Mahmed wzrokiem swego pana i pomyślał:
— W stronę Marabut skierował się. Tymczasem miał ofiarę swoją zanieść dopiero za trzy dni!
Widocznie coś ważnego zmusiło go do zmiany zwyczajów domowych.
Mahmed wzruszył ramionami i mruknął:
— Allah tylko zna serca ludzkie!...
I zamknął bramę.

Tancerki powracały właśnie z pielgrzymki, gdy zjawił się Sidi na progu namiotu. Wszyscy zadrżeli z przestrachu. Łuna gniewu biła z twarzy Hafida. Nie odpowiedziawszy nawet na ukłony, szukał wzrokiem Azaji. Nie było jej już między kobietami. Zrozumiał.
— Przygotujcie się do powrotu, — rozkazał. Namiot ma być natychmiast zwinięty.
— Dobrze... dobrze... Panie! — bełkotały tancerki na wpół przytomne ze strachu.
Sidi pogalopował w odwrotnym kierunku. Po chwili zjawił się znowu, ciągnąc Azaję za pasek, —
Azaję, którą za włosy wyciągnął z piekielnego tańca, z błędnymi oczyma — w podartym gandurahu — całą zlaną potem. Nim winowajczyni ochłonęła z przestrachu, Sidi Hafid wyciągnął z pod burnusa duży czarno-biały fular i z przekleństwem na ustach rzucił jej chustę w twarz.

Zgromadzone niewiasty wydały okrzyk trwogi. Azaja skazana była na śmierć.

IV.

Azaja miała zginąć. Owe trzy dni, które religia mahometańska nakazuje pozostawić skazanym już upłynęły i w fatalny wieczór, godzinę przed egzekucją, otworzył Mahmed znajdujące się w głębi ogrodu drzwi od wiezienia, w którym Azaja przetrzymana była od chwili powrotu z obchodu święta. To już nie pierwszy raz poruczał Sidi Hafid Mahmedowi załatwianie tak ponurych spraw.
Lecz tych parę głów, które znajdowały się w studni bez dna, należały do bandytów, którzy napadli w lesie na Hafida, względnie mścili się na jego sługach, wiążąc im ręce i nogi i wrzucając potem do wodospadu... Więc Mahmed mógł wykonując wyrok, rzec:
— Tyś przyprawiał o śmierć, więc teraz kolej na ciebie!
Lecz cóż zrobiła Azaja? Jakaż była jej wina?
Mahmed nie wiedział.

Ręce jej nie były splamione krwią. Wiedział, iż zawsze wierną była swemu małżonkowi. —
Przewinienie jej nie musiało być zbyt wielkie, nie ma prawa nie słuchać rozkazu... mimo wszystko, czyż to wystarczało żeby zasługiwała na śmierć?
Gdy sługa otworzył drzwi więzienia, promień księżyca oświetlił pojmaną. Za całe okrycie służyła
jej cienka koszula, przepasana w biodrach czarnym sznurem. Ręce miała związane z tylu.
Na widok swego kata, Azaja zbladła. W jej wielkich oczach można było wyczytać błagalny wyraz.
Lecz ze ściśniętego gardła nie wydobyło się ani jedno słowo. Mahmed odwrócił głowę.
Złożył u nóg skazanej kamienne naczynie, pełne wody i rzekł do niej głosem, któremu chciał nadać
ostry ton:
— Córko Muzułmanów, godzina twoja nadeszła. Zrób swe ablucje!
Azaja wzdrygnęła się. Widać było, iż natęża wszystkie muskuły, w końcu zdołała wykrzyknąć
głosem pełnym zgrozy:
— Mahmed! Mahmed!
Lecz niewolnik wyszedł już i zamknął drzwi za sobą na podwójną zasuwę. Siedząc na progu więzienia, słuchał ze ściśniętym sercem łkania młodej kobiety. Z przerażeniem oczekiwał na chwilę, gdy cień księżyca padnie na studnię, gdyż wtedy miał wrzucić w nią swoją ofiarę.
Mały piecyk, pełny smoły i siarki, stał obok studni. Mahmed miał go zapalić, jak tylko dusza
muzułmańska połączy się z Allahem...
Cisza panowała tak w domu jak i dookoła. Sidi Hafid wyjechał na spacer w otoczeniu zgrai
psów, aby nie słyszeć śmiertelnego krzyku ukochanej kobiety.
Nadszedł czas stracenia.
Mahmed wlókł za sobą związaną Azaję. Czepiała się ona kurczowo przydrożnych kamieni
oraz korzeni krzewów.
Rozkaz powinien był być ściślej wykonany. Mahmed bowiem nie związał rąk skazanej, licząc, że
i tak prędko załatwi się ze słabą niewiastą. Nieszczęśliwa stawiała rozpaczliwy opór i w niedługim
czasie krzyki jej słychać było w całej okolicy.
— Mahmed, dobry Mahmed, — błagała. — zlituj się nad moją młodością! Oszczędź moje ledwie
rozkwitłe życie! Bóg za to zachowa ci twoje. Przypomnij sobie, gdy byłam królową haremu,
czy zrobiłam ci co złego... Mahmed, przypomnij sobie!...
Widać było, że Mahmed toczy ze sobą ciężką walkę wewnętrzną. On, który zawsze był wierny swemu panu, słyszał głos jego, który mu rozkazywał: Zabij! A rozkaz „pana" wykonuje się bez szemrania. Mimo to bał się gniewu Bożego, — on Mahmed bał się uśmiercić niewinną. Wahał się, gdyż nie znał jej winy. Pierwszy raz Sidi nie wyjawił mu zbrodni skazanego.

— Litości. Mahmedzie, litości! — Daruj mi życie, a odejdę i zagłębię się w cień bezmiernych
lasów Seybouse, tak, iż nikt nie będzie widział, że egzystuję na ziemi.
Cień księżyca minął już studnię. Mahmed zauważywszy to, jak gdyby się przebudził, ze zdwojonym wysiłkiem chwycił Azaję za ramię i zaciągnął na brzeg studni. Biedaczka zdołała pochwycić brzeg jego burnusa i wbić mu paznokcie w ciało.
— Mahomed, w imię twej najdroższej córki, zlituj się nade mną...
Niewolnik zastanawiał się chwilę i jak we mgle ujrzał rysy swej drogiej Bekhty, serce swego serca, jedyny jasny promyczek swego ciężkiego życia, walczącą również z bezlitosnym katem. Sumienie żądało sprawiedliwości.
— I ty, — wykrzyknął w końcu, nie puszczając jednak swej zdobyczy, — coś zrobiła panu
naszemu?
— Ja. — wyszeptała Azaja ledwie dosłyszalnym głosem, była już na wpół uduszona, — ja
tańczyłam święty taniec ...
Mahmed znieruchomiał. Po krótkim namyśle wyciągnął zza pasa sztylet i jednym zamachem przeciął więzy skazanej, a zniżając głos rzekł:
— Patrz: moją głowę wraz z głowa mej córki oraz żony mojej ofiaruję za twoją. Jeżeliś naprawdę zrobiła to, coś rzekła, to uratujesz nas...
Podniósł następnie groźnie pięść i dodał:
— Lecz jeżeliś skłamała, Bóg cię dosięgnie. Odejdź!
Azaja wyprostowała się i oddaliła od studni, jeszcze cała pod wrażeniem ostatnich słów Mahmeda.
Gdy znalazła się już przy murze, okalającym posiadłość Sidi Hafida, odwróciła głowę i jeszcze
raz podniesionym głosem przysięgała żernemu słudze, że to, co powiedziała jest prawda.
Mahmed przywołał ją z powrotem i zanurzywszy rękę w piecyku, podał jej garść siarki ze słowami:
— To dla psów, jeśli je spotkasz...
Azaja przyklękła i pocałowała niewolnika w rękę:
— Bóg ci to wynagrodzi, dobry Mahmedzie.
I otworzywszy małe ukryte w murze drzwiczki, zniknęła w ciemnościach nocnych...
Nie zdążyła przejść nawet pól kilometra, gdy zwęszyły ją psy, powracające z Sidi Hafidem i
rzuciły się za nią. Azaja, zobaczywszy grożące niebezpieczeństwo zaczęła biec, lecz psy dogoniły
nieszczęśliwą i już miały rzucić się na nią i rozszarpać w kawałki, gdy przypomniała sobie
polecenie Mahmeda i rzuciła im w oczy siarkę.
Przerażone zwierzęta, skowycząc z bólu, pobiegły do swego pana.
— Stało się — rzekł, Hafid, — zobaczyły przechodzącą śmierć.
Nad zamkniętą studnią. Sidi zastał Mahmeda siedzącego z głową spuszczoną i nieśmiejącego podnieść na niego wzroku.
— Mahmed, co ci jest?
— Nic panie. Kwadrans minął jak odeszła. (W języku arabskim słowo odejść ma podwójne
znaczenie: umrzeć i odejść).

V.

Minęły miesiące. Nastała twarda, rzadko w tych stronach spotykana zima. Od czasu zniknięcia nieposłusznej żony, wycofał się całkowicie Sidi Hafid do swych apartamentów. Całymi dniami przesiadywał w kącie komnaty, otulony w skórę tygrysa. Nie spacerował po wspaniałych korytarzach, ani nie zaglądał do komnat żon swoich. Głos jego słychać było tylko, gdy przywołał Mahmeda, nakazując mu przynieść szklankę alkoholu lub nałożyć tytoniu do fajki.

   Zdarzało się czasami, że przechodził koło zamkniętych na znak żałoby drzwi swojej faworyty.
Zwalniał wtedy kroku, nozdrza rozszerzały mu się jak gdyby chciały schwytać pewien zapach, który go przyprawiał o ból niemal zmysłowy. Odwracał się wtedy gwałtownie i przyspieszał kroku...
Wieczorem, gdy wszyscy pogrążeni już byli we śnie, szedł nad brzeg ponurej studni. W błękitnym świetle zimowych nocy, przybrany w skromny burnus, przechadzał się dookoła studni, w której myślał, że Azaja uśpiona jest na wieki. Czasami krążył tak blisko otworu, że Mahmed, który postępował za nim jak cień, bał się, iż Sidi ma zamiar również rzucić się w bezdenną studnię.

Mahmed słyszał, jak z ust pana jego wydobywały się ciche westchnienia ust tych, które dotychczas
przyzwyczajone były tylko do wydawania rozkazów lub gromienia. Widząc ból Hafida, chciał wierny sługa przystąpić do pana ze słowami:
— Panie, pociesz się, Azaja nie umarła.
Lecz Mahmed bał się przyznać panu swemu, że zna tajemnicę jego serca, przypuszczał zresztą,
że czas zabliźni rany. Pewnego grudniowego poranku, zatrzymała się żebraczka przed bramą ogrodową. Odziana była w łachmany pełne wszelakiego robactwa.
— I wy muzułmanie, którzy należycie do Boga, zlitujcie się nade mną...
Wymawiając te słowa spoglądała poprzez srebrne kraty do wnętrza ogrodu. Nagłe zobaczyła
gospodarza. Szybko poprawiła zasłonę okrywającą twarz i rzekła dziwnie zmienionym głosem:
— O Panie, pomóż mi, a Bóg ochroni twoich drogich zmarłych...
I wyciągnęła do niego małą dłoń.
Sidi Hafid powracał właśnie z swojej codziennej pielgrzymki znad studni, gdzie znowu całą noc
spędził w bólu.
Ostatnie słowa żebraczki ulżyły trochę jego sercu.
— Ugościć ją — rzekł służbie.
W czasie, gdy wracał do swoich apartamentów, żebraczka została wprowadzona do sali dla gości na pierwszym piętrze, gdzie znalazła się między paroma derwiszami oraz przewodnikami karawan.
Sidi Hafid powrócił do siebie.
Od paru dni zmienił się wygląd mieszkania jego. Ze ścian oraz z podłóg zdjęto najmniejsze nawet ozdoby. W jednym rogu znajdowało się narguile gospodarza, a w drugim wszystkie dywany, obrazy poduszki złożone razem.

Po tak ogołoconych komnatach hulał mroźny wiatr. Religia mahometańska nakazuje w czasie
żałoby pozbawiać się wszelkich wygód doczesnych. Sidi Hafid siadł na ziemi, podwinąwszy nogi
pod siebie, naprzeciwko stolika z narguilą. Zmęczony był paroma nieprzespanymi nocami. Ogarniała go senność, którą potęgowała cisza olbrzymich pustych sal oraz odurzający dym fajki.
Po chwili zdrzemnął się...Około godziny trwał w tym półśnie... Nagle poprzez ściany usłyszał lekki szmer. Nadsłuchuje... hałas ustał.
Bez wątpienia był to niewolnik, który przechodził galerią. A może była to tylko halucynacja rozgorączkowanego mózgu...
Zasnął na nowo...
Niebawem hałas znów się rozpoczął. Teraz słyszał szybkie kroki w komnacie na prawo.
— Allah wszechmogący — wykrzyknął — kto śmiał wejść do tego pokoju?
Potem znów nastała cisza...
Lecz raptem po paru minutach jakiś mebel został poruszony... Słychać było szelest zdejmowanych
sukien... I jeszcze nie wierzył, jeszcze nie chciało mu się wstać.
Naraz posłyszał — tym razem zupełnie wyraźnie — charakterystyczny zgrzyt zameczka przy kuferku z kosztownościami, znajdującym się na tualecie.
Jednym skokiem stanął na nogach. Kto miał odwagę dotknąć się jego relikwii? Allah, ileż wspomnień przywodził mu na myśl zgrzyt tego małego zameczka!... Przed tym cennym mebelkiem najdroższa spędziła najlepsze godziny swego życia...
Dobiegł do portiery, zdecydowany okrutnie ukarać śmiałka, kim by nie był, który się odważył
sprofanować sanktuarium zmarłej.
W tym momencie portiera podniosła się. Na progu stała niewiasta, ubrana cała w jedwabie
oraz drogocenne klejnoty.
Sidi Hafid przerażony cofnął się. — Swoimi pięknymi, dużymi oczyma przypatrywała się Azaja panu swemu. Puściła portierę i zbliżała się do niego małymi krokami.
— Azajo... Ty tutaj!... Ty na powierzchni ziemi!...
— Panie, przebacz — wyszeptała. — Jam tyle wycierpiała między lwami, wilkami i jadowitymi
wężami, uczepiona do najwyższych gałązek cedrowych...Wiatr, głód i samotność po twym pięknym haremie... po tym złotym gniazdku... po pieszczotach twych... Panie, jam więcej wycierpiała, niż owej pamiętnej nocy nad studnią bez dna...
W miarę, jak Azaja postępowała naprzód, Sidi Hafid cofał się. Nie wiedział jak ma się w tym wypadku zachować. Serce jego biło szaloną radością! Oto patrzył na kobietę, którą kocha, a o której myślał, że umarła. Czyż on też nie cierpiał? Dumny był z tego, że wróciła do niego, nawrócona, złamana i w końcu uległa.
Jedno go tylko oburzało, że rozkaz jego nie został należycie wykonany.
— Jak to się stało — krzyknął — że Mahmed, ten podły Mahmed pozwolił ci odejść? Więc nie
wrzucił cię do studni, tak jak mu rozkazałem?
Azaja zdążyła tymczasem zauważyć nagie mury komnaty oraz zmianę zaszłą w obliczu Hafida,
ciemne obwódki pod oczami i bladość cery i zrozumiała, iż pozostała panią jego serca, stała się
więc pewniejszą.
— Tak panie, — rzekła. — Przebacz niewolnikowi swemu. — Ja sama jestem winna. Tak długo prosiłam, tak płakałam, aż dobry Mahmed zwrócił mi wolność.
I w miarę, jak mówiła, głos jej stawał się potulnym, a wzrok pieszczotliwym. Sidi Hafid odwrócił głowę, ażeby oprzeć się jej urokowi. Zmarszczył czoło i rzekł groźnym głosem:
— I tyś śmiała stanąć przede mną, znając winę swoją i nieposłusznego niewolnika?
Lecz Azaja była już blisko niego. Całowała jego chude palce. Perfumy, którymi przesiąknięta była jej suknia wraz z zapachem jej młodego ciała, uderzyły w serce Hafida.
Ostatnim wysiłkiem próbował się jeszcze opanować. Całą piersią wchłaniał jednak wonne
powietrze otaczające faworytę.
— Panie, panie, — westchnęła Azaja. — Mahmed nie zabił mnie, gdyż wiedział, że ty mnie
jeszcze kochasz.

Zakończenie.

Koło południa przyszedł Mahmed zawiadomić Sidi Hafida, że polecona przez niego żebraczka
zniknęła.
Azaja  uśmiechnęła się, gdyż Mahmed, stojący na progu ze spuszczonymi oczyma, nie zauważył
Sidi Hafid odpowiedział niewolnikowi flegmatycznym tonem:
— Żebraczka, Mahmedzie? Oto jest...
— Zgubieni jesteśmy! — pomyślał Mahmed, rozpoznając Azaję, siedzącą obok Hafida w
kosztownym kostiumie oblubienicy haremowej.
Widząc jego przestrach, przyszła mu Azaja z pomocą.
— Nie bój się Mahmedzie — rzekła — pan nam przebacza.
Hafid uśmiechnął się.
— Bądź błogosławiony Mahmedzie! — po czym przywoławszy niewolnika do siebie dodał: — Tyś mi zwrócił życie, idź więc do siebie i do swoich, ja.... zwracam ci wolność.

Podczas, gdy niewolnik, upadłszy na ziemię, całował kolana Hafida, Azaja zarzuciła mu oba ramiona na szyję i szepnęła mu całkiem cicho do samego ucha:
— Sidi... przysięgam... już nigdy nie zatańczę pod namiotami w Ellcuali.


                                                            ***

źródła:
-nota biograficzna Mieczysława Dunin Borkowskiego lenczewski.com.pl ,
-opowiadanie z przedwojennego czasopisma "Moja przyjaciółka" 1936 rok, od nr 7 do nr 9,
-zdjęcie dziewczyny ze strony charlottelennon.wordpress.com

poniedziałek, 5 maja 2014

Hasła na talerzach i widelce przykute do wspólnego stołu

Jakoś mi nie idzie ostatnio pisanie. Chyba wiosna mnie rozprasza...

Naprawdę, bardzo chcę pisać, jak najwięcej, ale niestety, czy stety,  ostatnio więcej czytam. Zwłaszcza przedwojenną prasę- ale to już wiecie ;)

Oczywiście "bohaterem" dzisiejszego wpisu również będzie artykuł z lat trzydziestych. Jednak przed nim mały wstęp:

"Wieczernaja Moskwa"- publikacja gazety, jak sama nazwa wskazuje, ma miejsce w godzinach wieczornych. Ukazuje się ona od 1923 roku do dzisiaj (z krótką przerwą) Publikuje się w niej głównie raporty z życia codziennego w Moskwie, opisy zdarzeń i kronik sądowych. W początkowym etapie działalności, gazeta współpracowała także z pisarzami i poetami- byli to, między innymi, Jewgienij Pietrow i  Ilja Ilf.
Strona internetowa gazety: vm.ru

Obydwaj wymienieni powyżej pisarze zaprzyjaźnili się i postanowili stworzyć coś wspólnie. Owocem ich pracy były dwie powieści: "Dwanaście krzeseł" i "Złote cielę", które to doczekały kilkakrotnych ekranizacji. Warto wspomnieć, że reżyserii "Dwunastu krzeseł" podjął się Michał Waszyński i Mac Fric w 1933 roku. Była to polsko-czechosłowacka koprodukcja. Z polskiej ekipy w filmie tym zagrali Adolf Dymsza, Wiktor Biegański i Zula Pogorzelska.

                                                  Film "Dwanaście krzeseł" 1933

Inna ekranizacja powieści "Dwanaście krzeseł" powstała w 1970 roku w reżyserii Mela Brooksa ("Dracula-wampiry bez zębów", "Klan urwisów").
Widziałam obydwie wersje. W tej z 1933 roku akcja filmu toczy się głównie w Polsce, a dokładniej w Warszawie. W tej nowszej rzecz dzieje się (tak jak w książce) w Rosji. Te dwa wymienione przez mnie filmy, nie mają właściwie żadnych cech wspólnych- oczywiście oprócz tych tytułowych dwunastu krzeseł.  I jeden i drugi film jest bardzo zabawny i pełny zwrotów akcji, jednak mi ze względu na klimat i to specyficzne poczucie humoru Brooksa (znane mi wcześniej z "Draculi- wampiry bez zębów") bardziej podobał się film z 1970 roku.

                                          "Dwanaście krzeseł" Mela Brooksa

Ciekawostka: 

W 2012 roku powstał krótkometrażowy (17 minut) film "Envelope" z udziałem Kevina Spaceya. Inspiracją do powstania filmu stały się prawdziwe (podobno) wydarzenia z życia Jewgienija Pietrowa.
Opis filmu:
Jewgienij Pietrow, pisarz i dziennikarz ZSRR ma niezwykłe hobby. Pisze zmyślone listy do swoich wyimaginowanych przyjaciół. Za każdym razem wybiera inną, nieistniejącą nazwę swojego adresata. Koperty wracają ze stemplem "adresat nieznany", po czym Jewgienij dekoruje ścianę, tymi kopertami z kolorowymi, zagranicznymi znaczkami i stemplami. Przez całe życie, zgromadził listy z wielu krajów na całym świecie. Jednak teraz, po raz pierwszy, otrzymuje odpowiedź na list wysłany do Nowej Zelandii od kogoś, kto twierdzi, że go zna. Adresat przesłał także zdjęcie siebie i Jewgienija. Jewgienij i jego żona są zaskoczeni i zdezorientowani. Nie mają żadnych krewnych w Nowej Zelandii i żadne z nich tam nie było. Po kilku dniach ich spokojny dom na wsi, nachodzą ludzie z KGB, którzy uważają go za obcego szpiega. Po zatrzymaniu męża, Tanya, odnajduje w skrzynce kolejny list z odpowiedzią, w którym człowiek z Nowej Zelandii  zapowiada śmierć Jewgienija w katastrofie lotniczej.

                                                 "Envelope" 2012

                                                                ***

No i wreszcie obiecany artykuł z "Nowin Codziennych" :

Hasła na talerzach i widelce przykute do wspólnego stołu
 
„Wieczernaja Moskwa" zamieszcza charakterystyczny feljeton, opisujący moskiewskie jadalnie, które znacznie różnią się od „restaracyj", przeznaczonych dla publiczności, gdzie można płacić słone ceny za obiady, a do których uczęszczają, przeważnie turyści zagraniczni.
— W restauracji — opowiada felietonista — oddajecie palto portjerowi, usiądziecie do stołu dla czterech osób, okrytego czystym obrusem i od razu podchodzi do was kelner z cennikiem w ręku.
— Proszę?
    W jadalni nikt na was nie zwróci uwagi. Do wszystkiego musicie iść sami. Najpierw musicie iść do zachmurzonego sprzedawcy w drzwiach który milcząco poda wam łyżkę.
— Dziękuję, nie potrzebuję.
— Tylko weźmijcie, inaczej nie wypuszczę was spowrotem...
— To znaczy? Dlaczego nie mielibyście mnie wypuścić?
— Bardzo prosto. U nas kradną łyżki. Dlatego przy wyjściu trzeba je oddawać.

PRZYKUTE ŁYŻKI

     W niektórych jadalniach łyżki przykute są do stołów i umocowane na łańcuszkach. Gdzie indziej nie tylko łyżki, ale i karafki, stare, pyłem pokryte astry w wazonach, a nawet linoleum przyśrubowane są do stołów silnemi śrubami.
Ale to, powiedzmy, są wyjątki. Natomiast we wszystkich jadalniach trzeba stać w ogonkach przed kasą i zapłacić za jedzenie z góry. W restaracji zaś, nie wiem dlaczego, mają do was zaufanie. Tam jesteście człowiekiem honorowym. Tam i oblicze wasze  wygląda o wiele sympatyczniej. Ale zajdziecie do swej własnej jadalni, do jadalni swego przedsiębiorstwa, swej fabryki, a momentalnie nie mają do was zaufania. Pieniądze na stół.

PLAKATY

W restauracji nakrywają stoły, w jadalniach natomiast nakrywają ściany. Aby tylko było jak najwięcej plakatów i afiszów! Aby były hasła i instrukcje! W środku wywieszą jakiś kolorowy afisz przedstawiający skład wewnętrznych organów człowieka. To po to, aby każdy spożywający obiad mógł obserwować, jakiemi drogami idzie kartofel, który w tej chwili wkłada do ust.
To nazywa się higjeniczna praca z bywalcami jadalni.

A co dzieje się na stole? Przede wszystkiem zamiast wygodnych stolików dla czterech osób są tu długie stoły wspólne. Aby był większy natłok, aby wasz sąsiad jeździł swym łokciem po waszym talerzu, aby obsługująca, która z trudem, przedziera się przez tłum, wylała wam na głowę marynarski barszcz.

CZARNA SÓL

— Usługiwanie — myśli sobie dyrektor jadalni publicznej — to coś zbędnego. Dlatego widelce są tępe, łyżki zrobione są z takiego samego materjału, z jakiego wyrabia się puszki do konserw, noże można śmiało dać niemowlęciu, jako zabawkę- wykluczone, by dziecko ucięło sobie palec. W solniczce, przykutej do stołu, leży kilka czarnych minerałów, przypominających raczej węgiel kamienny, a nie sól kuchenną. Octu oczywiście niema, chrzanu również. Musztardy nigdy nie podają.

HASŁA NA TALERZACH

Ciekawa jest rola talerzy, w jadalniach publicznych. W niektórych jadalniach zapatrują się na talerze, nie jako na naczynia, z którego się je, ale jako na środek agitacyjny, propagandowy. Dlatego też nie zależy, czy są odpowiednio czyste, czy zachował się na nich tłuszcz z przedostatniego tygodnia. Chodzi o to, by można było na nich odczytać hasła, wykrzykniki. Krzyczą one wprost do gardła jedzącego obywatela:
— Publiczne spożywanie obiadu — droga do nowego życia.
— Czcij pracę kuchennych pracowników — nic brudź, talerzy!

CO NISZCZYĆ?

Niedawno, w niektórych jadalniach publicznych, pojawiają się talerze, na których w naturalnej wielkości namalowane były szwaby, pluskwy i podobne smakołyki, a pod tem odpowiednie hasło pouczające:
— Szwaby i muchy — wrogowie odżywiania publicznego. Niszczcie je! Tępcie!
Co niszczyć, nie wiadomo: szwaby i muchy, czy te talerze.

Rzecz cała polega na reżymie. W restauracji jest zwyczajem obsługiwać gości, w jadalniach publicznych, zakładowych, fabrycznych, trzeba „pracować higjenicznie z pracownikami kuchni". Nie chodzi o to, aby talerz był czysty, wystarczy, że bywalec jadalni znał głównie zasady higjeny i wiedział, ile pochłania kaloryj. 
                                                                                                                                   St.Ogr."

"Nowiny codzienne" 01.05.1934, nr 118

                                                            ***
Jak się okazuje, to nie Bareja wymyślił łyżki i widelce na łańcuchach  przykute do stołu. Myślałam, że filmy Stanisława Barei to bardzo zabawne parodie ustroju komunistycznego ale, że rzeczy takie nie dzieją się w rzeczywistości- a tu proszę, działo się już od wielu, wielu lat.

Cóż, po przeczytaniu felietonu, przyznam, że wolę restauracje, chociaż i tu nieczęsto bywam. W sumie nie pamiętam kiedy ostatnio. Prawdopodobnie bywałam częściej w poprzednim wcieleniu, gdzieś tak w latach trzydziestych ubiegłego wieku... ;)


źródła zdjęć: horeca.pl , warszawa.gazeta , bialystok.gazeta

LinkWithin