czwartek, 28 czerwca 2012

Tam gdzie spadają Anioły- Dorota Terakowska


    Wysoko, ponad chmurami, w nieznanych przestworzach lub zwyczajnie blisko, jest magiczna siła, która nas chroni. Niewidzialna, opiekuńcza dłoń usiłuje oszczędzić nieszczęść, lub wiedzie ścieżką życia już "z góry" ustaloną. Nic nie możemy zmienić, na nic nie mamy wpływu, mamy tylko wolną wolę. Jednak wydaje się, że mamy wybór, bo "tam" doskonale wiedzą co wybierzemy. Każdemu z pewnością przydarzyło się w życiu coś, co nas zaskoczyło, wprawiło w zachwyt, zdumienie, pełnię szczęścia. I choć raz, przy którymś z wymienionych zdarzeń takie wewnętrzne przeczucie, że jest taki "ktoś" tam w górze. Patrzycie czasem w niebo? Dorota Terakowska w swojej książce "Tam gdzie spadają Anioły" wyraźnie chce czytelnikowi udowodnić, że nie jesteśmy sami w kosmosie zdarzeń, a dla każdego przyporządkowanych Aniołów jest nawet dwóch: dobry i zły. 


    Malutka Ewa ma szczęśliwe dzieciństwo. Mieszka w pięknym domku z mamą Anną i tatą Janem, którzy spełniają się zawodowo, a pięcioletnia dziewczynka posiada swój własny pokoik, w którym jest pełno zabawek.  To tylko pozory. Jeśli bliżej przyjrzeć się tej rodzinie, można stwierdzić, że każde z nich żyje swoim własnym życiem. Samotnie. Anna spędza całe dnie i noce w swojej pracowni- tworzy rzeźbę z gliny. Jest smutna, zawiedziona, bo nie wychodzi jej to. Niby wszystko odmierza z linijką w ręku, proporcje też właściwe są, a Pieta wciąż jakby martwa- nie widać udręki na twarzy zrozpaczonej matki po stracie dziecka. Czego brakuje? Talentu? A może miłości? Jan pracuje zawodowo przy komputerze, wraca z pracy do domu, gdzie znów poświęca czas uzależniającemu sprzętowi. Uważa komputer za kopalnię wiedzy, za swoje życie i obdarza go szczodrze niczym nieograniczoną pasją i uczuciem. Czy tak zapracowani rodzice, którym wydaje się, że w odpowiedni sposób troszczą się o swoje jedyne dziecko, mają w ogóle czas dla małej córeczki, dla Ewuni? Niestety, nie mają. Dziewczynce właściwie nie przeszkadza taki stan rzeczy, nie dopomina się natarczywie tej rodzicielskiej miłości, która jej się przecież z natury należy. Jest dojrzała jak na swój wiek, nie marudzi,  nauczyła bawić się sama, mówić sama do siebie. Po prostu dziecko idealne dla takich rodziców jak Anna i Jan. Mają szczęście.


  Blisko nich jest ktoś, kto dostrzega w pozornym ładzie uczuciowym, bałagan. To babcia, matka Anny. Mieszka niedaleko i często odwiedza swoich bliskich. Codziennie. Martwi się o swoją wnuczkę, jej samotność i wyraża to głośno. Rodzice jednak mają oczy i uszy zamknięte. Starsza pani zawiesza nad łóżkiem Ewuni obrazek, oleodruk sprzed pierwszej wojny światowej. "Kicz" zdaniem Anny. Widnieje na nim Anioł Stróż w postaci jakiej wyobrażają go sobie ludzie: ubrany jest w zwiewną szatę po kostki a na plecach ma wielkie, magiczne skrzydła. Dłonie jego w delikatnym geście ochronnym, nad główkami dzieci. Ma chronić i umacniać wiarę, w istnienie dobra. Świetlista postać z obrazka głośno mówi: "Nie jesteś sam, nie bój się niczego! Uwierz we mnie!" To właśnie babcia najwięcej okazuje swojej wnuczce prawdziwej miłości i troszczy się o nią, niemalże jak Anioł. Tylko nie ma skrzydeł, ani piór. A może jednak ma? Może tylko ona jest w stanie swoją zapobiegliwością i sentymentalizmem uratować dziewczynce życie?   


   Ave stracił swą moc. Jest nikim. Brudnym, zahukanym, kulawym i umierającym bezdomnym. Kim jest Ave? To Anioł, srebrzyste lustro, odbicie Ewy. Ewa-Awe. Powinien ją chronić. To jego misja. Jednak w tym przedsięwzięciu, przeszkodził młodemu, niedoświadczonemu Aniołowi, jego brat bliźniak- zły Vea- upadły, czarny Anioł. Jest dobro, jest i zło. Zawsze. Te dwa ogniwa są w nas nierozłączne. Od kogo zależy które z nich przeważy? Vea pozbawił Ave'go możliwości bytu w przestworzach, odebrał wolność i skazał na ból, udrękę, samotność i poczucie winy wobec małej Ewy, której życie, od chwili pozbawienia dobrego Anioła skrzydeł, stało się pasmem nieszczęśliwych wypadków. Mija osiem lat. Ewa jest coraz słabsza, i co gorsza, diagnoza lekarska wykazuje, że umierająca. Paradoksalnie, choroba dziecka cementuje rodzinę, scala ją, buduje więzi, których przez lata nie potrafili czy nie chcieli, wytworzyć. Ale czy jest choć cień szansy by uratować Anioła i tym samym ocalić życie dziewczynki? Kto może to zrobić? 


      Nie ma w tej książce zwyczajnej dziecięcej radości, zabaw w piaskownicy, bujania na huśtawce. Po prostu nie ma. Nie ma możliwości zaśmiania się w którymś momencie czytania. Niestety. Nie ma elementów grozy, niecierpliwego oczekiwania na rezultat. Szkoda.  Nie ma fazy, w której czytelnik nie może oderwać się od czarnych literek i z trudem odkłada książkę, by podjąć codzienne, życiowe zajęcia. A co jest? Jest chaos i mimo, że wątek jest fantastyczny, brak mu wiarygodności i jakiejś takiej spójności. Momentami bywa nudnawo. Jest pełno moralizatorskich morałów, nakierowań na właściwą drogę życia. Czytające matki lub ojcowie, którzy poświęcają mnóstwo czasu na samorealizację, czy pracy- zarabiając na rodzinę, mogą odczuć wyrzuty sumienia lub zaczną zastanawiać się, jak to wszystko pogodzić, z czego zrezygnować, co wprowadzić do życia rodzinnego. Mogą, ale nie muszą. Zależy, z której strony odezwie się ich Anioł. Z dobrej czy może tej złej. 


 Co może przeszkadzać czytającemu? Może, ale nie musi. Zbyt częste opisy życia Aniołów w niebie, ich hierarchii, tradycji jakich powinny przestrzegać, jakie błędy popełniają. Nużące i przyciężkawe. Zbyt częste powtarzanie w kółko tego samego. Jak gdyby autorka chciała udowodnić, że to o czym pisze jest rzeczywistością oraz, że nasze życie, jakąkolwiek drogą pójdziemy, i tak będzie cierpieniem. Czytelnik ma za zadanie utrwalić sobie ten temat i co rozdział przeczytać podobne zdanie.  Do tego, wygodnie było wybrać imię Ewa, dla swojej bohaterki, ponieważ imię to czytane od końca to Ave. Zły też ma imię z tych trzech liter- Vea. Pięknie, idealnie, bosko. Nazwa dla mojego anioła wyjdzie jeszcze porządna, silna, mityczna: Aneta-Atena. A co z większością ludzkich imion? Wiem, że to bajka, ale jak się wierzy w niebiańską siłę, trudno  to oddzielić. Czyż nie? Skąd figurki aniołów by się wzięły wśród ludzi? No skąd? Bo mamy nadzieję i wyznajemy wiarę. Niekoniecznie w Boga. Porcelanowy słoń też ma przynosić szczęście. Zauważyłam jeszcze, że ukochana babcia, tak ważna osoba, nie ma imienia- jest starszą panią lub babcią. Dlaczego?


 I najważniejsze: za co człowiek powinien cenić tę książkę? Muszę się chwilę zastanowić. Za to, że może ona pomóc zagubionym rodzicom odnaleźć drogę do osamotnionego dziecka: wreszcie dojrzą, że na tę drogę nakierowuje ich nieświadomie lub świadomie, od dawna, bez narzucania- własne dziecko. Może pomóc, ale nie musi. Za to, że prawdopodobnie zaczniemy się zastanawiać, nad dobrem i złem panujących nieprzerwanie  w nas, co przeważa i jak ewentualnie podciągnąc szalę na tą "dobrą" stronę. Bo to, że zawsze będą te dwie przeciwne siły razem, nie podlega dyskusji. Trzeba być Aniołem dla samego siebie, dostrzegać niewidzialne i w życiu kierować się impulsem. Nic na siłę. Warto docenić książkę za ważną wskazówkę o przemianie jaka może zajść w człowieku. Po takiej na przykład, zwyczajnej obserwacji łabędzi, ich dzikości,  usłyszeniu furkotu wiatru w skrzydłach. Doświadczenie to skieruje życie pewnej osoby w zupełnie innym kierunku- nieznanym, niedocenianym, lecz pięknym. Mowa o Matce Naturze, której nie wolno się wyrzekać ani nigdy o niej zapominać. To ona dopełnia w człowieku brakującego ogniwa, sprawia, że czujemy się wypełnieni miłością po brzegi. Komputer ani rzeźba nie zapewni tego, musimy czasem oderwać się od rzeczy, by pospacerować boso po trawie...


  Pytanie, które prawdopodobnie zadacie sobie, po przeczytaniu tej książki. To jest Anioł przy nas, czy go nie ma? Jako osoby wyznające Boga, musicie -zgodnie z nauką religii i wiary- wierzyć, że jest. Ale tak wewnętrznie w sercu, co czujecie? Powiem, co ja czuję: jest, na pewno jest! Jak ten wizerunek utrwalić, żeby nie zatracić tej wiary i nigdy w nawet najgorszych życiowych sytuacjach, nie stracić nadziei? Można namalować wyobrażoną przez siebie postać, na drewnianej sklejce, narysować na kartce i nosić przy sobie lub powiesić w miejscu, gdzie przebywacie. Zrobiony samodzielnie będzie miał największą moc. Taki ulepiony z gliny, masy solnej lub modeliny i wypalony w piecu, też będzie wyjątkowy. Pomalujmy swoje dzieło kolorami jakimi dyktuje serce. Intuicyjnie.
Wyobrażone jego postacie, ulepiłam z modeliny dla dwójki swoich dzieci. Córka, ulepiła dla mnie. Podgrzałam w piekarniku w temperaturze stu stopni. I za te Anioły dziękuję pani Dorocie Terakowskiej. 


ocena: 3/5                                             na półkach: posiadam, przeczytana


Tytuł:              Tam gdzie spadają Anioły
Autor:             Dorota Terakowska
Okładka:          miękka
Liczba stron:    312
Data wydania: 1998
Wydawnictwo: wydawnictwo literackie

wtorek, 26 czerwca 2012

"Bajka?" - wyróżnienie na "lubimy czytać" ;)

Powiem Wam, że trzeba zawsze mieć nadzieję, warto wierzyć w szczęście i w to, że ono stale jest blisko nas, musimy je tylko dostrzec...

 Zaledwie dwa tygodnie  temu, 11 czerwca, zarejestrowałam się i wzięłam udział w konkursie na portalu lubimyczytac.pl . Konkurs dotyczył wypowiedzi na temat co sprawia, że jesteśmy szczęśliwi?
Jak wiele trzeba, by poczuć prawdziwe szczęście? Do wygrania była książka "Alibi na szczęście" Anny Ficner-Ogonowskiej.

Parę lat temu napisałam "Bajkę?" na ówczesnego bloga, w 2009 roku, w jeden dzień- pamiętam była niedziela...
 I tę "Bajkę?" o szczęściu postanowiłam wysłać na wyżej wymieniony konkurs.Wyobraźcie sobie moje szczęście, kiedy dowiedziałam się, że mój wpis jest jednym z wyróżnionych! (kliknij) Z niecierpliwością czekam na książkę. Oto "Bajka?": 

"Idę leśną dróżką. Widzę różne odcienie zieleni. Inna jest przecież zieleń trawy, drzew czy krzaków. Jednak każda tak samo piękna. Jest tak cudownie! Zielony widok jest niesamowitym lekarstwem na smutki i mogłabym wdychać zapach lasu bez końca.

       Idyllę zakłócają mi niespokojne myśli: Dlaczego idę prostą ścieżką, może by tak skręcić w lewo? A może w prawo? Którą drogę wybrać? Mimo tych uporczywych myśli wciąż idę prosto. Intuicja mi tak mówi. Przyjaciółka moja najdroższa. Idę wciąż prosto, nie zastanawiając się nad żadnym wyborem. Dokąd mnie ta droga zaprowadzi? Denerwujące nie wiedzieć dokąd się zmierza. Denerwujące też iść tak przed siebie, bez żadnego wysiłku, monotonnie. Pojawia się przede mną rozwidlenie drogi.
    Jedna- równa, szeroka i wydawać, by się mogło na pierwszy rzut oka, przyjemna. Taka jak ta, którą szłam do tej pory. Druga- widać, że dawno nikt po niej nie chodził, jest zarośnięta. Tajemnicza.
Nigdy nie wiadomo czy trud się opłaci i czy nie będzie nadaremny. Kusi by spróbować. Taka darmowa adrenalina. Wybieram trudną, pracochłonną drogę. Przecież nikt nie mówił ,że będzie łatwo. Muszę omijać  krzaki, podnosić nogi nad wysoką trawą. Fajna zabawa, taki tor przeszkód. Poruszam się powoli, ale idę. To wcale nie jest tak nieprzyjemne jak wydawało się na początku. Wysiłek fizyczny jest pozytywnym odczuciem. Szybki oddech i zmęczenie wzmacniają organizm i poczucie wartości.
Jestem silna. Wow!
    Ale co mnie czeka? Szukając w życiu  odmiany od codzienności, nigdy nie wiemy czy tak naprawdę będą one lepsze. A jeśli znajdziemy to czego szukamy, czy będzie to dla nas dobre. A  to dokąd idziemy, powinnyśmy wiedzieć, czy nie?  Cel w życiu jest ważny, ale spontaniczność też. Nie chcę chodzić tylko utartymi ścieżkami i zastanawiać się co powiedzą inni. To jest moje życie. 
    Nagle dostrzegam małe Dziecko. Smutne jest i płacze, mówi, że jest głodne, samotne i zimno mu. Przytulam je chwilę do siebie, szepcę słowa pociechy. Ono uśmiecha się. Szukam leśnych owoców do jedzenia. Znajduję  jagody, maliny. Pokrzepione maleństwo jest gotowe do wspólnej drogi. Idziemy więc razem. Trzymam je za rączkę. Po pewnym czasie zauważam w oddali przesmyk między drzewami i więcej światła. Lubię światło. Wiecie dlaczego?
 ... Bo jest nam  ono potrzebne do szczęścia, tak jak promyki słońca,  jak dobry dzień. Uśmiech dziecka też jest światłem, dotyk jego rączki i spokojny, równy oddech podczas snu ...
     To chyba będzie koniec drogi. Co tam jest? Nie widzę z daleka dokładnie. Biorę Dziecko na ręce i przyspieszam kroku. Światło dodaje mi siły. Biegnę już prawie, mocno przyciskam  Dziecko do siebie, nie czuję jego ciężaru. Potykam się, upadam, wstaję, zasapałam się trochę, ale to nic. To nie ważne. Ważne, że światło jest coraz bliżej.
   Koniec leśnej drogi. Widzę kolorową, kwitnącą polanę. Jak pięknie. Jak pachnie. Wiecie na pewno jak pachnie kolorowa łąka. Czy czujecie teraz ten zapach? I widać też brzozy. Ich delikatne listki, poruszane lekko przez wiatr  i wyjątkowa, biała kora. Czy widzicie je teraz?  Uwielbiam te drzewa. Dostrzegam między nimi Kobietę opartą o pień. Samotną, smutną i zapłakaną - jak wcześniej Dziecko.
- Mama, mama!!! - krzyczy maleństwo w moich ramionach i wyrywa się w kierunku Kobiety.
      Oboje biegną już do siebie z otwartymi ramionami. Pewnie zagubili się w codziennym, trudnym życiu. Padli sobie wreszcie w ramiona. Podeszłam do nich. Kobieta popatrzyła mi w oczy. Nie odrywa ich ode mnie i nic nie mówi. Wiem co chce powiedzieć. To takie zwyczajne, wydawać by się mogło nic nie znaczące słowo...
DZIĘKUJĘ
  Jak dobrze, że weszłam na tą drogę. Trud się opłacił. Widzieć szczęście innych i wiedzieć, że to dzięki tobie - cudowne uczucie. 
   Ich radość jest też moją radością. Odwracam, z lekkim uśmiechem, wzrok od Kobiety i Dziecka. Tu już nie jestem potrzebna. Widzę za polaną następną drogę. Podążam w jej kierunku. Co spotka mnie tym razem? Czy znów kogoś uszczęśliwię, czy tym razem ktoś mi pomoże?
Polana, las i droga...
Cały czas przed siebie. Podążam w jej kierunku już bez lęku. Wręcz czuję siłę, która ciągnie mnie do niej. Z każdą kolejną drogą jestem silniejsza i pewniejsza siebie. Mniej pytań zadaję. Każda droga i ludzie spotkani, czegoś ważnego mnie uczą. 
I tak przez całe życie. Polana, las i droga..."
   

czwartek, 21 czerwca 2012

Federico Fellini i Giulietta Masina



Nie ma początku. Nie ma końca. Jest tylko niezaspokojona pasja życia.
                                                                              Federico Fellini


Giulietta Masina zagrała w aż siedmiu filmach w reżyserii Felliniego- swojego męża. Za role w trzech z nich została wyróżniona nagrodami:
La strada 1954-  BAFTA, 
Noce Cabirii 1957- BAFTA, Złota Palma, Nagroda Zuluety, Oscar 
Giulietta i duchy 1965- David di Donatello



Twórczość Federico Felliniego uhonorowana została wieloma nagrodami, między innymi BAFTA,  Złota Palma a także Oscar- czterokrotnie za film nieanglojęzyczny: "La Strada" 1954, "Noce Cabirii" 1957, "8 1/2" 1963, "Amarcord" 1973

ciekawostka:
Paparazzi (wł. paparazzo- fotoreporter- synonim natręctwa dziennikarzy)- Słowo to weszło do ogólnego użytku dzięki filmowi Felliniego "Słodkie Życie" 1960.
***   
 Poznali się, gdy on, mimo młodego wieku, był już znanym scenarzystą, ubierał się w sposób charakterystyczny dla niego, duży, pilśniowy kapelusz, przykrótkie spodnie i powiewający płaszcz przeciwdeszczowy. Ona marzyła o sławie aktorki teatralnej, a na sobie najczęściej miała, jak przystało na dziewczynę z dobrej rodziny, spódnicę w szkocką kratę i sweter zapięty po szyję. Do pierwszego przypadkowego spotkania doszło w Eiar(obecnie RAI). Zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia. On miał dwadzieścia dwa lata, ona dwadzieścia jeden.

"Jest pisarzem, scenarzystą, autorem, ma mnóstwo włosów i mnóstwo pieniedzy" mówi Giulietta Masina.
 "Ta malutka gąska bardzo mi się podoba i jest taka śmieszna" stwierdza Federico Fellini z czułością i lekko wyczuwalną  litością.

  Zaręczają się niemal natychmiast. Trwa wojna, upada faszyzm. Na początku września 1943 roku następuje zawieszenie broni a Rzym zajmują naziści. Uchylający się od służby wojskowej Fellini, bardzo  często szuka schronienia u narzeczonej. Zbliżają się do siebie w tym czasie bardzo i postanawiają pobrać jak najszybciej. Ślub odbywa się w domu przy via Lutezia 11, w zaciszu domowym. Jest 30 października 1943. Skromna ceremonia, około tuzina osób- najbliższa rodzina i paru przyjaciół. Brat Federica śpiewa tenorem Ave Maria Schuberta, tak samo jak dziesięć lat później w filmie "Wałkonie".Trwa wojna, więc mimo, że Giulietta marzyła o białym welonie i sukni, miała na sobie granatową garsonkę a na głowie kapelusz ozdobiony dwoma ptaszkami. Federico ubrany jest w szary garnitur z syntetycznego materiału, który gryzie i śmierdzi. Giulietta z ciotką i służącą spędziły noc w kuchni, przygotowując uszka, mięso w sosie, deser czekoladowy- wszystko zdobyte na czarnym rynku. Zaproszenia ozdobił Fellini: obrazek -który powieli pięćdziesiąt lat później, na ich złote gody- przedstawia państwa młodych w strojach jakich oni nie mieli: ona w tradycyjnej białej sukni, on w smokingu i cylindrze klęczący wewnątrz serca, gdzie łączą się dwie polne drogi. Aniołek wyskakuje z chmurki wprost do domku. To ich dziecko, dziecko, które przeżyje tylko kilkanaście dni.

Federico i Masina są małżeństwem, które łączą wspólne interesy. Burzliwy związek reżysera i aktorki. Federico zawsze nakładał na Giuliettę role i maski, według własnej wizji, nawet jeśli ona miała inną, co ją krępowało i stawiało w niełatwej dla artystycznej osobowości pozycji- o pół kroku w tyle. Mimo sprzeczek i kompromisów, spokojna dziewczyna o artystycznych ambicjach, przekształca się, przy "małej pomocy" swego męża w wielką światową gwiazdę, którą podziwiał sam Charlie Chaplin. Ona jest "jego" aktorką. Mimo wielu kłótni przy prawie każdym wspólnym filmie, potrafi z miłości do męża wyrazić troskę o niego, pytając czy nie jest mu zimno, czy nie chciałby kawy.

Tymczasem filmowy świat Felliniego zapełnił się pięknymi, zmysłowymi kobietami:" Nie mogłam nie być zazdrosna, Federico był otoczony tymi wszystkimi pięknościami, ale nasz związek był zawsze ważniejszy od wszystkiego. Nie, nie chciałam rywalizować. A jeśli czasem chciałam to walczyłam z tym, myśląc nie bez zarozumialstwa: ja zostanę, inne przeminą. Kiedy dochodziły do mnie jakieś plotki bardzo się złościłam, ale kiedy wieczorem wracał do domu zawsze czuły, zapominałam o gniewie. Myślałam: w końcu wraca do mnie, po co się przejmować. Federico to zagadkowa istota, piękna jak ważka, trzeba mu dać wolność..." Związek ten przetrwał dzięki wielkiej miłości, nie zważającej na plotki o niewierności. Głównie jego, ale także i jej. Dała im powód, między innymi, odwzajemniona sympatia do Richarda Baseharta, filmowego partnera w "La Stradzie" i "Niebieskim Ptaku".

Między tym dwojgiem ludzi, więcej jest różnic niż podobieństw- ona gaduła on małomówny, ona lubiąca podróże on niechętnie wyruszający gdziekolwiek, ona nałogowa palaczka od szesnastego roku życia on nieustannie wietrzący po  niej pokoje, ona melomanka on z irytacją wyłączający radio... Nie można wykluczyć, że przyciąganie się przeciwieństw pozwoliło przetrwać ich związkowi niemal pół wieku. Para wspierająca się zarówno w sukcesach jak i porażkach czy smutnej nostalgii związanej z upływającym czasem. Pod koniec życia Fellini był opływającym w dostatek bezrobotnym. Pół roku przed śmiercią dostaje Oscara za całokształt twórczości, statuetkę przekazuje w ręce towarzyszącej mu żony "to jej wszystko zawdzięczam"- mówi.

Choroba przyszła nagle. I jego i jej. Dwie wstrząsające agonie: wolniejsza i straszniejsza Giulietty, szybsza i gwałtowna Federica, który w czerwcu 1993 roku, na skutek tętniaka przechodzi trzykrotną operację serca. W sierpniu udar mózgu. W fotelu na kółkach z prawą stroną ciała sparaliżowaną podejmuje długotrwałą rehabilitację. Giuletta przeżywa mocno chorobę męża i sama też ląduje w szpitalu. On pisał do niej czułe listy- wreszcie takie prawdziwe, pełne miłości, bez lukru i naciągania.
"Jego listy są dowodem na to, że inwestycja uczuciowa, jaką było moje małżeństwo, wydała nieoczekiwane owoce w postaci daru miłości, ponadczasowej miłości wiecznej" mówi ona. Wraz z czułymi listami mąż posyła jej bukiety róż,  często dzwoni. Mimo, że jest bardzo chory, z pomocą swego lekarza ucieka ze szpitala. Po prostu ma silną potrzebę, by odwiedzić żonę w szpitalu. Wierzy, że sprawi jej tym miłą niespodziankę. I udaje mu się ona. Giulietta ze szczęścia nie może wymówić słowa. Cicho płacze. 
    Fellini kontynuuje rehabilitację. W październiku znowu szaleńczo wyrywa się ze szpitala i zabiera, wypisaną już, żonę do restauracji. Snuje plany na przyszłość, jest wesoły. Jednak tego samego dnia, po powrocie do szpitala, dostaje wylewu krwi do mózgu i zapada w śpiączkę. Giuletta jakby połączona z nim niewidzialną nicią, czuje to co on: ciemność i brak łaknienia- ale nie może spać. Czuje ból, gdy patrzy na ukochanego męża pogrążonego we śnie. Szósty zmysł mówi jej, że to koniec. Już się nie wybudził. 
O śmierci Federica dowiedziała się z dziennika telewizyjnego, który oglądała w łóżku. Sama zorganizowała pogrzeb i salę pożegnalną w Teatro Cinque w Cinecitta największym w Europie, gdzie powstały dzieła Felliniego. Pilnuje, by nie było kwiatów, wieńców- żadnych oznak żałoby. On by tego nie chciał. Uroczystość pogrzebowa odbywa się w bazylice Santa Maria degli Angeli, pośród wspaniałych śpiewów gregoriańskich i chwytających za serce utworów Nino Roty, ścieżki dźwiękowej znaczącej ich drogę życia. 
  
    Wszyscy zgodnie twierdzą, że Giuletta zaczęłą umierać tego właśnie dnia.    Przeżyła męża o prawie pięć miesięcy. Wydawało jej się, że da sobie radę, nigdy nie myślała, że może mieć raka płuc. Podobno odeszła spokojnie, bez cienia smutku, w zgodzie z Bogiem. Została pochowana w sukni wieczorowej, którą miała na sobie w noc rozdania Oscarów. W jej złożone na piersiach dłonie włożono zdjęcie uśmiechniętego Federica i czerwoną różę...

Fanciullina morte, dziewuszka śmierć, jak mówił o kresie życia reżyser, zabrała ich niemal równocześnie, jak gdyby dla Giuletty życie bez Federica przestało mieć znaczenie. 



Uwaga:
1.W książce na podstawie której powstał ten wpis, "Najsłynniejsze historie miłosne XX wieku" jest informacja, że Giulietta otrzymała Oscara za rolę w filmie "La Strada"
2. Jest też informacja o tym, że zmarła na raka płuc, a w necie, że na raka mózgu. 
Staram się sprawdzać wiarygodność tego co publikuję i niestety wiadomości znalezione w necie nie potwierdziły tych informacji. Nie wiem, czy to błąd tłumacza książki, czy autora, czy może internetu. 

     

czwartek, 14 czerwca 2012

Pianista- Władysław Szpilman-książka


"Jacy byli Żydzi, którym udało się przeżyć Holocaust? Silni? - Z pewnością, cokolwiek by to znaczyło. Odważni? -Tak, nawet jeśli ze śmiertelnego strachu. Sprytni? - Może. Czy zdarzały się w tych kataklizmach pełne poświęcenia przyjaźnie? -Tak. Czasami. Czy ci straceńcy znali bezinteresowną miłość bliźniego? - Tak, często. Czy zdarzał się u tych wyklętych brutalny egoizm? - U wielu. Czy majątek, np. pieniądze, odgrywał rolę? - Tak, czasami. Dobre kontakty? - Oczywiście, jak zawsze w życiu."
Wolf Biermann- fragment posłowia do książki Pianista

Władysław Szpilman opisuje  niewiarygodne  wydarzenia z najtragiczniejszego okresu swojego życia, prostym, lecz niezwykle sugestywnym językiem. Takie książki dobrze się czyta, ze względu na odczuwalną dzięki tej prostocie, autentyczność. Przy biografii jest to niezbędne. Czytałam ją już kilka razy i znów do niej wróciłam. Mimo, że jak w tym przypadku nie jest to lektura lekka i zabawna- jest prawdziwa, bolesna i wstrząsająca. Mam, jako czytelniczka, możliwość zobaczyć oczami autora tamten czas, nadzieje, przeżycia ludzi, i różne oblicza śmierci. W tym dziecięcej. Udało się artyście zawrzeć w powieści wiele szczegółów, ponieważ spisał swoje przeżycia zaraz po wojnie, więc wiele ich jeszcze pamiętał
Czytając, miałam wrażenie, że autor ma wyrzuty sumienia, gryzie się tym, iż tylko jemu udało się przeżyć, a cała jego rodzina zginęła. Może tą książką chciał się wytłumaczyć? Każdy z nas miałby wyrzuty sumienia, że nie zrobił więcej, chociaż tak naprawdę nic nie mógł zrobić ani nic zmienić. "Zrobiłem wszystko, co mogłem, by uratować moich najbliższych i siebie" Mógł uratować tylko siebie i niestety uratował tylko siebie i to też prawie cudem i właściwie przy pomocy innych. Władysław Szpilman nie stracił nigdy nadziei na przeżycie i walczył o to. Najbardziej, oprócz pianisty i jego determinacji, podziwiam Majorka, przyjaciela z getta, który pomaga Władysławowi Szpilmanowi całkowicie bezinteresownie, nie oczekując nic w zamian- czyli choćby ratunku dla siebie. Wiedział przecież i zapewne Szpilman, że gdy zostawi w getcie swojego dobroczyńcę, ten na pewno zginie. Majorek był prawdziwym przyjacielem, bo nie dosyć, że pomógł to jeszcze nie potępił Szpilmana za  chęć opuszczenia getta w najbardziej decydującym momencie- w momencie możliwości śmierci z godnością- tyle pozostało pozostającym na początku 1943 roku w getcie, Żydom. Co prawda, artysta pomagał z narażeniem życia, przy organizowaniu i przerzucaniu broni na teren getta, ale z drugiej strony przez powieść co jakiś czas przewija się jego troska o swoje palce i o to czy będzie mógł po wojnie kontynuować karierę pianisty.
" Nie miałem żadnego ubrania i - oczywiście - żadnych rękawiczek. Byłem zawsze dość wrażliwy na zimno, a gdybym odmroził sobie ręce, tak ciężko przy tym pracując fizycznie, mógłbym zapomnieć w przyszłości o zawodzie pianisty. Nie wiem, jak by się to skończyło, gdyby nie przypadek. Pewnego dnia potknąłem się, niosąc wapno, i zwichnąłem sobie kostkę. Jako robotnik na budowie stałem się nieprzydatny. Wtedy inżynier Blum przydzielił mnie do magazynu. Był koniec listopada i ostatni już moment, bym mógł jeszcze uratować ręce."
"Ostry koniec jednego z takich odłamków, drzazga o ponad centymetrowej długości, wbiła mi się pod paznokieć prawego kciuka.  Ten drobiazg mógł mieć groźne dla mnie następstwa: mogłem dostać zakażenia krwi. Gdyby, w najlepszym razie, zakażenie to ograniczyło się do palca, uległby on z pewnością zniekształceniu, co zaważyłoby na mojej karierze pianisty, gdyby udało mi się przeżyć wojnę" 
To tylko wybrane fragmenty, dotyczące troski o ręce,  ale było ich więcej. Wiele razy w powieści podkreślał fakt, że należał do inteligencji i taki też był podział ludzi w getcie- małe getto i duże getto. Inteligencja nie była zapewne przyzwyczajona do jakiejkolwiek pracy fizycznej  i dość wrażliwa na wszelkie niedogodności- miał więc do takiej postawy i zachowań wszelkie prawa. Jednak w warunkach trudnych, ekstremalnych, z ogromną wiarą i chęcią przeżycia można dać radę- i to udowodnił Szpilman. Wielu uzdolnionym -może nawet bardziej od autora-, mądrym i dobrym ludziom nie udało się przeżyć. W powieści autor wspomniał, między innymi o cudownym człowieku Januszu Korczaku, którego gdzieś tam z daleka widział, podziwiał, a wiemy jaką drogę pisarz wybrał. 
"Zdobyłem pracę w lokalu przy ulicy Siennej, gdzie żydowska inteligencja przychodziła, by słuchać mojej gry. Tam zdołałem umocnić swoją pozycję cenionego artysty, a także poznałem ludzi, z którymi później miałem spędzić wiele miłych chwil, jak i przeżyć wiele przerażających.
Do stałych bywalców tej kawiarni zaliczał się malarz Roman Kramsztyk, wybitnie zdolny artysta, przyjaciel Artura Rubinsteina i Karola Szymanowskiego. Pracował on nad wspaniałym cyklem grafik, przedstawiającym życie w obrębie murów getta, nie przeczuwając, że później zostanie zamordowany i że duża część tych rysunków zaginie.
W kawiarni przy Siennej bywał też jeden z najszlachetniejszych ludzi, jakich w życiu spotkałem - Janusz Korczak." 
 Wiemy też kto w najbardziej trudnym i brudnym okresie życia wojennego pomógł Szpilmanowi- Niemiec, Wilm Hosenfeld. Gdyby nie on, nasz polski pianista prawdopodobnie nie przeżyłby wojny i nie stworzyłby sygnału do Polskiej Kroniki Filmowej(kliknij). Niemiec ten pisał pamiętnik, którego wybrane fragmenty są w książce. Dzięki nim, możemy się przekonać, że był człowiekiem wierzącym, dobrym i litościwym przez cały okres wojny, nie tylko w tym jednym przypadku.  Pomógł nie tylko Szpilmanowi: 
"1 września 1942- Bóg na to wszystko pozwala, nie przeszkadza tym siłom w panowaniu i pozwala zabijać wielu niewinnych ludzi, chyba tylko po to, żeby uzmysłowić ludzkości: beze mnie jesteście zwierzęcymi kreaturami, które przeszkadzają sobie wzajemnie i sądzą, że muszą się nawzajem wytępić. Nie chcecie pamiętać o przykazaniu Boskim „kochaj bliźniego swego”? Dobrze. Wypróbujcie przeciwne zalecenia diabła: nienawidźcie się nawzajem."
 Niestety pianiście, po wojnie, nie udało się pomóc Wilmowi Hosenfeldowi- chociaż bardzo chciał. Niemiec zmarł po ciężkiej chorobie, spowodowanej tragicznymi warunkami w jenieckim sowieckim obozie pracy w 1952 roku.


Polecam książkę dla tych co chcą zobaczyć oczyma wyobraźni, więcej niż w filmie- bo to film rozsławił wojenne dzieje Szpilmana w Polsce i na świecie- lecz książka była pierwsza i bezsprzecznie zasługuje na nasze uznanie. Autor woła z głębin ludzkiego cierpienia, upokorzenia, niewiarygodności: wysłuchaj mnie, zrozum, wybacz, jeśli uważasz, że trzeba, ale pamiętaj, po to, by to co się wydarzyło, się nie powtórzyło...




***
- W pierwszej po wojnie audycji w warszawskim radiu, Szpilman grał ten sam utwór Chopina, który grał  we wrześniu 1939 roku, na godzinę przed tym, jak niemieckie bomby zniszczyły nadajnik. 
 -Po wojnie Władysław Szpilman, występował czasami dla dzieci w budynku, w którym teraz mieści się szkoła, a w 1942 roku nosił w nim cegły i wapno.

Inne wybrane fragmenty książki:

Miasto wyglądało tak, jakby się nic nie wydarzyło. Na głównych ulicach panował
ożywiony ruch. Sklepy były otwarte, a ponieważ Prezydent nawoływał, aby nie gromadzić zapasów, bo są jego zdaniem zbyteczne, nikt nie ustawiał się w kolejkach. Uliczni sprzedawcy z dużym powodzeniem sprzedawali papierową zabawkę przedstawiającą świnię, która po rozwinięciu złożonej w przemyślny sposób kartki przemieniała się w podobiznę Hitlera.
*
Komunikaty z frontu nie spełniały naszych oczekiwań. Wprawdzie nasza kawaleria wkroczyła do Prus Wschodnich, a nasze samoloty bombardowały niemieckie pozycje wojskowe, jednak polskie wojsko musiało ciągle wycofywać się z zajętych już terenów w związku z militarną przewagą wroga. Jakże to było możliwe, skoro Niemcy mieli samoloty i czołgi z tektury oraz syntetyczną benzynę, która ponoć nie nadawała się nawet do tego, by napełniać nią zapalniczki -jak głosiła nasza propaganda wojskowa. Wiele niemieckich samolotów zestrzelono już nad Warszawą i naoczni świadkowie mieli opowiadać, że widzieli zwłoki wrogich lotników w ubraniach i butach z papieru. Jak mogła tak mizerna zgraja zmusić nas do odwrotu?
*
23 września grałem po raz ostatni przed mikrofonami Polskiego Radia[...] W
drzwiach spotkałem prezydenta Starzyńskiego. Był niedbale ubrany, nieogolony, a na jego twarzy odmalowywał się wyraz śmiertelnego zmęczenia. Nie sypiał od wielu dni, był duszą obrony i bohaterem miasta. Na jego barkach spoczywała odpowiedzialność za los Warszawy. 
Był wszędzie: kontrolował pierwsze linie okopów, prowadził budowę barykad, zajmował się szpitalami, sprawiedliwym rozdziałem skromnych zapasów żywności, organizacją obrony przeciwlotniczej i straży pożarnej, a mimo to znajdował czas, by codziennie mówić przez radio do ludności. Wszyscy oczekiwali tych przemówień i czerpali z nich optymizm.
*
Wydawało się, że nie może być gorzej. Tak myśleli tylko Żydzi, Niemcy zaś byli odmiennego zdania. Zgodnie ze swoimi założeniami stopniowego nasilania terroru, wydali nowe rozporządzenia. Pierwsze z nich zapowiadało wywóz na roboty do obozu koncentracyjnego, gdzie otrzymamy należyte wychowanie socjalne, co pozwoli nam przestać być „pasożytami na zdrowym organizmie rasy aryjskiej”. Pracować mieli zdrowi mężczyźni w wieku od dwunastu do sześćdziesięciu lat oraz kobiety w wieku od czternastu do czterdziestu pięciu lat. Drugie obwieszczenie określało przebieg rejestracji i wywózki. Niemcy nie chcieli się tym zajmować i postanowili zlecić to zadanie Gminie Żydowskiej. Mieliśmy być katami samych siebie, własnymi rękami przygotować swój koniec, popełnić coś w rodzaju prawnie usankcjonowanego samobójstwa. Transport zaplanowano na początek wiosny.
Gmina postanowiła zrobić wszystko, by - ile było to możliwe - oszczędzić
inteligencję.
*
Życie w getcie było tym trudniejsze do wytrzymania, im bardziej stwarzało pozory życia na wolności. Można było wyjść na ulicę i odnieść wrażenie, że się jest w normalnym mieście. Opaski na ramieniu już nam nie przeszkadzały - były noszone przez wszystkich, a po dłuższym czasie istnienia getta przyłapałem się na tym, jak bardzo się do nich przyzwyczaiłem: gdy śnili mi się moi przyjaciele sprzed wojny, widziałem ich z opaskami, jakby były one nieodłączną częścią ubrania - na podobieństwo krawata czy też chustki. Jednakże ulice getta prowadziły donikąd. Kończyły się zawsze murem.
*
Getto dzieliło się na małe i duże. Małe getto, zawarte pomiędzy ulicami Wielką, Sienną, Żelazną i Chłodną, miało po ostatnim zmniejszeniu tylko jedno połączenie z dużym: przy zbiegu Chłodnej i Żelaznej. Duże getto obejmowało całą północną część Warszawy z mnóstwem małych, cuchnących uliczek i zaułków, które roiły się od biedoty żydowskiej, gnieżdżącej się w nędzy, brudzie i ciasnocie. W małym getcie panowała również ciasnota, nie
wykraczała ona jednak poza granice zdrowego rozsądku. W pokoju mieszkały trzy, co najwyżej cztery osoby, a ulicami, przy odrobinie uwagi, można było przejść bez ocierania się o innych ludzi. A nawet jeśliby się to zdarzyło, to nie wynikało z tego żadne niebezpieczeństwo; w małym getcie żyły w  przeważającej części inteligencja oraz zamożne mieszczaństwo, stosunkowo mało zawszone, nie roznoszące insektów, które niechybnie łapało się w dużym getcie.
*
Była to ciężka dla getta zima 1941/1942. Wysepki względnego dobrobytu
żydowskiej inteligencji i przepychu spekulantów podmywało morze żydowskich nędzarzy, już wtedy wycieńczonych do ostateczności przez głód, zawszonych i nieuchronnie narażonych na zimno. W getcie roiło się od insektów i nie było jak się przed nimi ustrzec. Zawszone były ubrania przechodniów, wnętrza tramwajów i sklepów, wszy wędrowały chodnikami, schodami domów, a także spadały z sufitów urzędów publicznych, które trzeba było odwiedzać w związku z wieloma sprawami. Wszy znajdowały się w załamaniach gazet, na monetach, a nawet pokrywały skórkę zakupionego właśnie chleba, a każde z tych żyjątek
było nosicielem tyfusu plamistego. W getcie wybuchła epidemia...[...]Nie mogło być mowy o grzebaniu zmarłych na tyfus w tempie ich umierania. Nie
można było też pozostawić ich w domach. Zdecydowano się więc na kompromis: układano zwłoki pozbawione tak cennych teraz ubrań, zawinięte w papier, przed domami, na chodnikach, gdzie często wiele dni musiały czekać, nim gminne wozy mogły je zabrać i odwieźć do masowych grobów na cmentarzu. Ci zmarli na tyfus, lub z głodu, czynili moje wieczorne powroty z kawiarni tak upiornymi.
*
Dzieci próbowały przemówić ludziom do sumienia i przekonywały: „Jesteśmy
naprawdę bardzo, bardzo głodne. Od dawna już nic nie jadłyśmy. Dajcie nam kawałeczek chleba, a jeśli nie chleba, to przynajmniej jednego kartofla czy cebulę, byśmy mogły przeżyć chociaż do jutra”.
Ale prawie nikt nie miał tej jednej cebuli, a nawet gdy ktoś ją miał, to nie miał serca.
Wojna zamieniła je w kamień.
*
Gdy chcę przybliżyć obraz naszego życia w tych pełnych grozy dniach i godzinach, narzuca mi się jedno tylko porównanie: z zagrożonym mrowiskiem.
Gdy brutalna noga bezmyślnego głupca rozpoczyna niszczenie budowli tych owadów, mrówki rozbiegają się we wszystkie strony i krzątają, szukając dróg oraz możliwości ratunku. Ogłuszone nagłością ataku albo zajęte ratowaniem swojego potomstwa i dobytku, kręcą się w koło jak pod wpływem trucizny i zamiast uciekać spoza jej zasięgu, wracają tymi samymi drogami, z powrotem, do tych samych miejsc i nie będąc w stanie opuścić  śmiercionośnego koła, giną. Tak i my...
*
W następnych dniach do akcji wciągnięto Litwinów i Ukraińców. Byli podobnie przekupni jak policja żydowska, ale w inny sposób. Brali łapówki, ale gdy tylko je otrzymali, mordowali ludzi, od których wzięli pieniądze. Mordowali szczególnie chętnie: dla sportu lub by ułatwić sobie pracę, dla treningu
w strzelaniu albo po prostu dla rozrywki. Zabijali dzieci na oczach matek i bawili się, widząc ich rozpacz. Strzelali do ludzi w brzuch, by obserwować, jak się męczą, lub kilku z nich rzucało z pewnej odległości granaty w kierunku ustawionych w rzędy ofiar, by sprawdzić, kto lepiej trafia. W każdej wojnie wypływają na powierzchnię grupy narodowościowe, które są zbyt tchórzliwe, by walczyć otwarcie, i zbyt nędzne, by odgrywać jakąkolwiek samodzielną rolę polityczną, wystarczająco zaś niemoralne, by przyjąć rolę płatnych katów
przy jednym z walczących mocarstw. W tej wojnie taką rolę odgrywali faszyści ukraińscy i litewscy.
*
Musiałem dopełnić pewnego ślubowania, które sam sobie złożyłem: że uściskam pierwszego Polaka, którego spotkam po zakończeniu niemieckiej okupacji. Okazało się to niełatwe. Porucznik opierał się długo, broniąc się wszelkimi możliwymi argumentami, poza jednym, którego nie wysuwał przez
delikatność. Dopiero gdy go wreszcie ucałowałem, wyjął kieszonkowe lusterko, podetknął mi przed oczy i rzekł ze śmiechem:
- No, niech się pan przyjrzy, jak pan wygląda, i niech pan doceni mój patriotyzm!
Po upływie dwóch tygodni, odkarmiony przez wojsko, wymyty i wypoczęty, szedłem po raz pierwszy od sześciu lat bez obawy, jako wolny człowiek, środkiem ulic Warszawy.

czwartek, 7 czerwca 2012

Pałace w mojej okolicy-ruiny


Pisałam kiedyś innego bloga- którego już w zasadzie nie ma. Wiadomo, wszystko przemija, czasem przez to, że rozwijamy się, chcemy czegoś innego i zostawiamy przeszłość za sobą. Ja jednak nie do końca zostawiłam, ponieważ wszystkie wpisy skopiowałam sobie- na wszelki wypadek- ale też zostały w archiwum bloga, chociaż przestałam pisać na blogu. Jakoś tak żal mi samej usunąć go na zawsze. I dziś chciałam podzielić się z Wami dwoma wpisami, które wydaje mi się, że pasują do tematyki tego bloga i które w wyżej opisany sposób ocalały:
   
19.08.2009r- Jak blisko nas czasem historia odciska swe piętno. Jak blisko nas czasem znajduje się coś ważnego i wartego uwagi, a my dostrzegamy to tak późno, albo wcale..
    W ostatnią niedzielę pojechaliśmy rowerami do moich rodziców. Jeździliśmy tą trasą już wiele, wiele razy, ale dopiero wczoraj w drodze powrotnej zamiast od razu  skręcić, pojechaliśmy prosto. Zaledwie parę metrów dalej. Oczom naszym ukazały się ruiny czegoś, co kiedyś każdy podziwiał i może kochał. W takich chwilach czuję zawsze lekkie ukłucie w sercu, bo wiem, że wszystko w życiu przemija i wszystko ma kiedyś swój kres.. 
 Trochę historii:
Siedlce
 "W II połowie XVI wieku powstał renesansowy dwór dla rodziny von Nostitz. W latach 30-tych XVIII wieku Caspar Otto członek znanego na Śląsku rodu Nostitzów przebudował renesansowy dwór na barokowy pałac i  jego otoczenie. Pałac otrzymał nowoczesny w tamtych latach kształt w typie entre cour et jardin. 
W 1751 roku posiadłość nabył Ludwik Anton von Wechmar zaś jego potomkowie posiadłość utrzymywali do 1945 roku. Nowy właściciel jako oficer armii pruskiej, brał czynny udział w wojnach śląskich. Rany odniesione na polach bitew zmusiły go w 1758 roku do porzucenia służby. Król Fryderyk Wielki uhonorował go medalem za męstwo, zaś oficerowie dawnego jego regimentu przekazali w darze 25 olejnych obrazów z własnymi wizerunkami. Do 1945 roku obrazy zdobiły jedną z pałacowych komnat. W XIX wieku w pałacu przeprowadzono niezbędna prace renowacyjne. Ostatnim właścicielem pałacu był Hans Heinrich von Wechmar, który w latach 30-tych XX wieku zasłynął jako organizator bali karnawałowych z barwnymi pochodami, które przyciągały do Siedlec gości z całego Śląska. Starsi mieszkańcy wsi z rozrzewnieniem wspominają o organizowanych tu potańcówkach. 
Pałac z działań wojennych II wojny światowej wyszedł bez zniszczeń. W latach 1945-47 w pałacu stacjonowali żołnierze radzieccy. Po opuszczeniu pałacu przez wojsko pałacem zarządzał miejscowy PGR. W powojennym okresie pałac ogołocono z wyposażenia i dzieł sztuki. W 1960 roku wykonano prace zabezpieczające, które jednak nie uchroniły zabytku przed zniszczeniem. Pałac w latach 70-tych XX wieku, niewłaściwie gospodarowany i rozkradany zaczął popadać w ruinę, w 1980 roku istniał jeszcze dach a obecnie stanowi poważne zagrożenie.  Do chwili obecnej zachowały się tylko mury z widocznymi portalami barokowymi i kartuszami herbowymi. Całość ruin pałacu porasta samosiew i rośliny ruderalne.
 pałac wpisany jest do rejestru zabytków pod poz.270 z dn. 10.05.1951 r. .... " Źródło „http://pl.wikipedia.org/wiki/Pa%C5%82ac_w_Siedlcach”


ruiny barokowego pałacu-Siedlce
    Poprzedni ustrój polityczny zrównał z ziemią większość takich budowli, pogrzebał wartości, które ludzie od wieków przekazywali z pokolenia na pokolenie.  Jak długo ten zabytek - i wiele innych- jeszcze będzie konał w cierpieniach?  Ograbiane przez lata z godności, rozrywane na kawałki. Jak długo wytrzyma jeszcze coś o co nikt nie dba, i nikt się nie troszczy? Dlaczego nikt nie pomaga takim miejscom w agonii? Na pewno lepiej byłoby zakonserwować, zatroszczyć się, ale skoro nie da rady, nie ma środków, to trzeba pozwolić umrzeć z godnością!  Chociaż, przecież wpisany jest do  rejestru zabytków, więc nie można. Lepiej wystawić tabliczkę:"wstęp wzbroniony, grozi zawaleniem!" i ogrodzić cały teren taśmą...
 Ludzie myślą,że to tylko zwykłe mury, zwykłe miejsce, ale to przecież nieprawda... one czują .. one pamiętają swe czasy świetności i cierpią związane cieniutka nicią z przeszłością, a reszta to nicość..
..z tamtych lat pozostały tylko resztki murów, które szepcą i proszą o litość...usłyszałam ten szept ... i we śnie zobaczyłam pożółkłą, starą fotografię... 
________________________________________________________

29.08.2009r.- W ostatni czwartek wybraliśmy się na kolejną wycieczkę rowerową. Wycieczka była zaplanowana- nawet prowiant i aparat fotograficzny zostały zapakowane. Pokonaliśmy ponad 20 km tam i z powrotem by zobaczyć .. kolejne ruiny pałacu. Ponieważ po tych pierwszych zaczęłam przeszukiwać internet w celu odnalezienia w mojej okolicy więcej takich ciekawostek, co by nasze rowerowe wycieczki miały czasem jakiś cel. W sumie jak na razie odwiedziliśmy trzy takie miejsca ... 
   
     To zdjęcie z wycieczki z zeszłego tygodnia. Na szczycie widać bocianie gniazdo...
Wielowieś-obecnie

      Niestety nie można za bardzo podejść bliżej murów ze względu na to, że to teren prywatny, ogrodzony  i ...zamieszkany- w widocznym na zdjęciu bocznym budynku.
   Wspomnę tylko, że mieszkała w tym pałacu kobieta o imieniu Wanda, która była jedną z pierwszych, znanych  kobiet jeżdżących konno. 

źródło: http//www.glogow.pl/okolice
 -Wielowieś
Jakże to co teraz nam wydaje się oczywiste, kiedyś było odbierane negatywnie bądź jako dziwactwo. Ciężką i długą drogę kobiety miały do niezależności i wolnej woli podejmowania decyzji. Męski świat praw i obowiązków był twardą skałą zasłaniającą prawdziwe, wolne życie i niemożliwe, wydawać by się mogło, miało być przebicie się przez nią. Ale udało się, dzięki naprawdę odważnym kobietom... 

*
...Zaborów...obecnie...
 A to właśnie ostatnia  20km ,czwartkowa wycieczka. Ruiny pałacu otoczone są pięknymi, starymi drzewami. Kiedyś były one zadbaną kompozycją zwaną.. parkiem, który teraz przeistoczył się trochę w urokliwą, dziką głuszę. Ścieżki wokół ruin pałacu są wydeptane, więc można przypuszczać, że jest więcej takich ciekawskich jak my. Pospacerowalibyśmy dłużej w tym miejscu, jednak głośne krzyki Jerzyka nie pozwoliły nam tam za długo zabawić. Niestety jak to między drzewami pełno było komarów i te rzekomo gryzły syna naszego wszystkie naraz...
źródło: http//www.glogow.pl/okolice
  - Zaborów...kiedyś...



*
    A na koniec dodam, że ja też kiedyś mieszkałam w pałacu, w Składowicach:)
 Pod koniec lat 70-tych ubiegłego wieku (ło matko) moi rodzice pracowali w państwowej firmie zwanej potocznie i w skrócie - PGR. I  w związku z tym w trzech wielkich, pałacowych  pokojach mieszkaliśmy przez krótki czas. Jeden z nich był naszą kuchnią. Mam w pamięci rozkład naszego mieszkania, jednak szczegółów nie pamiętam, ponieważ wyprowadziliśmy się stamtąd jak miałam ze 4 latka. (Jeśli chcesz zobaczyć jak teraz wygląda -kiedyś piękny- pałac, po przebudowach i bez szyb kliknij) Przenieśliśmy się do pobliskiego miasta, do bloku, gdzie całe  mieszkanie było o wiele mniejsze od naszej pałacowej kuchni. 

obraz autorstwa Gebrd. A.C. Hantschours
Składowice
Ponieważ jak wspomniałam, zaczęłam ostro przekopywać internet w poszukiwaniu ciekawych śladów historii, to tu również mogę rzucić ciekawostką, która zaskoczyła mnie samą. Ten pałac, w którym ja mieszkałam, był kiedyś, kiedyś własnością sławnego przyrodoznawcy, historyka, pedagoga, lekarza -  Jana Jonstona. W czasie najazdu szwedzkiego w 1656 roku przeniósł się do tego właśnie majątku. Napisał on m.in. rozprawę "O stałości natury":
 Zgodnie z wielu renesansowymi myślicielami Jonston przyjmował, że człowiek  stanowi  zarówno pod względem ciała jak i duszy rozumnej odbicie wielkiego świata makrokosmosu. Człowiek jest częścią Kosmosu, jest naturą w naturze. Porównywał cały wszechświat do organizmu ludzkiego. Gwiazdy, słońce, planety komety ujmowane były jako organy jakiejś wielkiej   istoty wszechświata. Przypuszczano ponadto,  że wszechświat ma ciało,  duszę i ducha, tak jak człowiek ma organizm fizyczny, życie uczuć i świat myśli - treści rozumu. Rozum, myślenie człowieka jest częścią rozumu światowego, jego życie jest przejawem sił światowych, jego ciało w swym pięknie i budowie wyrazem ładu wszechświata ..
   W swych pismach lekarskich  głosił wzniosłą naukę Hipokratesa zalecającą lekarzowi  widzieć przede wszystkim dobro leczonych ludzi, a nie swe własne (jakież adekwatne do współczesności). Unikać ma przywar  zawodowych takich jak samochwalstwa ,zarozumiałości, pogardy dla równych i niższych ...
źródło: http://www.niederschlesien.info/   - Składowice
*
     Człowiek uczy się przez całe życie. Nawet o swoim własnym życiu.. 
 Powyżej, obraz mojego, niegdyś bajkowego pałacu, w którego pokojach i otoczeniu tworzył tak niezwykły człowiek. Teraz niestety, nie wygląda tak okazale, ale miał szczęście przetrwać- w przeciwieństwie do wielu innych, okazałych i pięknych budowli...

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Polki nad Londynem-film dokumentalny 2006



Dwudziestolecie międzywojenne to czas Polski- Rzeczypospolitej Polskiej, kraju, który po ponad stu latach niewoli odzyskał wolność i niepodległość. 

Lotnictwo szybowcowe cieszyło się wielką popularnością, stając się synonimem nowoczesności. Polska w latach 1937-1939 była drugą potęgą szybowcową świata, ustępując miejsca jedynie Niemcom. 
Przyzwyczajono nas w kinie do wizerunku kobiet, które podczas wojny pełniły służbę jako sanitariuszki, łączniczki czy pracowały w służbie pomocniczej. Tymczasem okazuje się, że pracowały i spełniały się one również w charakterze pilotek...
*
Udział polskich pilotów podczas II wojny światowej to nie tylko loty bojowe, nie tylko znacząca rola w powietrznej bitwie o Anglię, to także inny, mniej znany rodzaj służby pod brytyjskim niebem. 
Pełniły go Anna Leska, Stefania Barbara Wojtulanis i Jadwiga Piłsudska. 

Jadwiga Piłsudska
"Interesowałam się szybownictwem chyba, od 12 roku życia, w ogóle lataniem nie tylko szybownictwem. Najpierw było modelarstwo. Oczywiście mój ojciec wiedział o moich zainteresowaniach, ale zaczęłam latać już po śmierci ojca w roku 1937 na Sokolej Górze a później w Bezmiechowej, która była takim centrum szybownictwa w Polsce i  stamtąd mam piękne wspomnienia. Szybownictwo było wspomagane przez rząd, dlatego że było uważane, że to jest jak gdyby wstęp i rozbudzanie zamiłowania ogólnego do lotnictwa, które jak wiemy później dało tak piękne rezultaty w II wojnie światowej"
Jadwiga Piłsudska -córka Marszałka Józefa Piłsudskiego- czasu współczesnego, to bardzo sympatyczna starsza już kobieta. Opowiada i pokazuje z pasją, co gdzie znajduje się w kokpicie samolotu, dumna ze swej roli podczas wojny. Z wielkim sentymentem i uśmiechem na twarzy wspomina czas kiedy latała. 

"Pierwszy raz latałam jak miałam 8 czy 9 lat przewieźli mnie takim samolocikiem nie wiem, pewnie sprzed pierwszej wojny światowej. Od tego czasu powiedziałam sobie, że będę latać. I dopięłam swego. W Polsce było kobiecie bardzo trudno, w czasie wojny by się nie przydały, trzeba było mieć skończone studia techniczne, no to mało kobiet się tym zajmowało. Ja się wyszkoliłam fuksem, bo mój znajomy miał samolot i umiał latać, potem sobie kupił drugi- a jak się kupowało w Polsce samolot, to się mogło za darmo wyszkolić, więc on zrobił na mnie cesję i tak mi się udało..." 
                                                                        Anna Leska
  
"Zaczęłam latanie od szybowców. Potem w ciągu jednego roku, w 1936, skończyłam pilotaż motorowy  i dostałam pierwszą licencje balonową, wolnych balonów, a jednocześnie skończyłam kurs spadochronowy dla instruktorów spadochronowych."
                                                              Stefania Wojtulanis

Wybuch wojny sprawił, że lotnictwo przestało być dla tych trzech wyjątkowych kobiet, jedynie przygodą. Anna Leska i Stefania Wojtulanis podjęły służbę w eskadrze sztabowej dowódcy lotnictwa. 
Bardzo dramatyczne były losy Stefanii w kampanii wrześniowej:
"Jak przyleciałam do Dęblina nie wiedziałam czy będę mogła lądować dlatego, że całe lotnisko było już bombardowane, hangary się paliły. Na szczęście byłam na RWD-8 którą można łatwo wylądować. Chodziło o dostarczenie benzyny"
     Za wykonanie tego lotu w dniu 3 września 1939 i lądowanie pod ostrzałem, Stefania Wojtulanis została przedstawiona do odznaczenia, a potem, podobnie jak Anna Leska, awansowana do stopnia podporucznika czasu wojny. Jadwiga Piłsudska ze względu na wiek, nie mogła wziąć udziału w kampanii wrześniowej. Przed napaścią związku radzieckiego na Polskę, była z matką i siostrą w Wilnie, po  17 września przeszły na Litwę do Kowna, stamtąd dostały się przez Szwecję do Anglii.
  Anna i Stefania, wkrótce po agresji sowieckiej, ewakuowały się drogą lotniczą do Rumunii, potem przedostały się do Francji i tam były w lotnictwie, w polskich mundurach lotniczych, a po upadku Francji ewakuowały się do Anglii. Udało im się  w 1941 roku wstąpić do Air Transport Auxiliary(ATA) pomocniczej transportowej służby królewskich sił powietrznych, która zajmowała się dostarczaniem samolotów z zakładów na lotniska poszczególnych jednostek. Na początku bardzo rygorystycznie przestrzegano wymagań co do wieku, później nieco je złagodzono, dlatego Jadwiga Piłsudska wstąpiła do ATA, rok po Annie Leskiej i Stefanii Wojtulanis. Polki nosiły mundury granatowe z odznaką latających a na ramionach miały napis POLAND. W Wielkiej Brytanii służyło w ATA ponad 1300 pilotów różnej narodowości w tym ponad sto kobiet, były wśród nich tylko trzy Polki... 
 "Były różne utrudnienia, zapory balonowe, zabronione tereny nad którymi nie wolno było latać, były specjalne obostrzenia nawet na południu Anglii. Ja przyleciałam z północy i to się leciało specjalną trasą, trzeba było lądować w drodze i zatelefonować do grupy, powiedzieć o której startuję i którędy będę lecieć, żeby nas nie zestrzelili, bo nam radia nie wolno było używać, ze względu na to, żeby nie utrudniać operacyjnie pracy pilotom. Wyleciałam, ale deszczyk padał i trzeba było bardzo nisko lecieć, bo wolno nam było lecieć tylko pod chmurami, żeby być widocznym z ziemi, bo oni jak nie widzą, będą strzelać a dopiero potem będą się pytać kto to jest. I sobie leciałam, nie bardzo wiedziałam gdzie jestem, ale jakoś znalazłam lotnisko, fuksem zupełnie- nagle zobaczyłam, że przelatuję nad nim. Wylądowałam, zaraz podjechał samochód i pojechałam do dowódcy stacji, który pyta się mnie "Jak pani się podobała nasza zapora balonowa?". Były tak niskie chmury, że balony i kable nie były w ogóle widoczne, także ja nie wiedziałam w ogóle, że tam jestem...A tu okazuje się, że przeleciałam właśnie przez bombową aleję, w tej ulicy bombowej..." 
                                                                  Anna Leska
Jako ciekawostka, definicja zapory balonowej:
"To zespół balonów z systemem lin stalowych wzajemnie powiązanych, ustawianych na określonych wysokościach w celu uniemożliwienia dolotu i ataków przez samoloty przeciwnika. Niektóre wersje balonów przenosiły małe ładunki wybuchowe, aby zwiększy prawdopodobieństwo zniszczenia wrogiego samolotu."


Zgodnie z przepisami trzeba było być na ziemi pół godziny przed zachodem słońca w wypadku pogody nie nadającej się do latania dziewczyny grały w karty, pisały listy, czekając na ewentualne rozpogodzenie do wczesnych godzin popołudniowych. Natomiast jeśli pogoda od rana była dobra praca zaczynała się natychmiast.  
Służba bywała trudna nie tylko ze względu na złe warunki pogodowe, ale  wymagała także poznanie pilotażu różnych typów samolotów. Piloci nie mogli przyzwyczaić się do jednego typu, do jednej szybkości lądowania czy podchodzenia do lądowania- mieli jednak bardzo dobre notatki techniczne, które znacznie ułatwiały im przechodzenie z jednego typu samolotu, na inny. Samolotem legendą był Spitfire, który uchodził za najlepszy aliancki samolot myśliwski w II wojnie światowej. Latali na nich również piloci polskich dywizjonów myśliwskich. 

"Lataliśmy bez radia, dlatego że często nie było jeszcze zainstalowane, nie wolno nam było wchodzić w chmury, więc nie było ślepego latania, nie wolno było robić akrobacji i nie wolno było strzelać... 
Były łatwe i trudne dni, ale nie było takich bardzo efektownych wyczynów jak oczywiście w lotnictwie bojowym i w lotnictwie, które brało udział w walkach. Loty były bardzo krótkotrwałe. Te na Spitfire'rze, przeważnie trwały pół godziny, godzinę."
                                                        Jadwiga Piłsudska 

Pilotki transportowały, najczęściej jeden lub dwa razy dziennie, nie tylko Spitfire'y ale i bombowce. Zwykle były to nowe samoloty, ale i trafiały się uszkodzone, ostrzelane przeważnie- co było gorsze, ponieważ zdarzało się, że przeznaczono je do jednego, ostatniego lotu: do zakładu naprawczego lub na złomowisko- w tak złym stanie bywały. 
 Jeśli chodzi o kobiety, to była jedyna możliwość latania i wszystkie robiły to z wielkim zamiłowaniem. Każda z pilotek spędziła w powietrzu kilkaset godzin i wszystkie otrzymały angielskie stopnie oficerskie i odznaczenia wojskowe.


 -Stefania Wojtulanis jako pierwsza Polka wylatała ponad 1000 godzin w samolotach bojowych. Awansowała podczas wojny do stopnia porucznika wojny a następnie kapitana wojny. W 1958 roku wraz z mężem osiedliła się w Los Angeles. W Międzynarodowym Lesie Przyjaźni (International Forest of Friendship) w Kansas, uhonorowano ją granitową płytą z nazwiskiem i własnym drzewkiem, jako jedyną z polskich lotników.
"Jeśli ma się jakąś fascynację, tak jak ja miałam lotnictwo- to potem jak się już latanie skończyło, człowiek był śmiertelnie chory przez dłuższy czas, że nie mógł latać."
                                                         Stefania Wojtulanis


-Anna Leska nie chciała rozstać z pracą, bardzo jej odpowiadała i nie uważała tych pięciu lat jako straconych. Udało jej się latać jeszcze po wojnie, ponieważ zorganizowano kursy dla dziewcząt, które chciały latać i ona była instruktorem jeszcze kilka lat po wojnie. Po ponad dwudziestu latach pobytu w Wielkiej Brytanii wróciła do kraju.


-Jadwiga Piłsudska latała do 1944 roku, później opuściła ATA i podjęła studia architektoniczne w polskiej szkole, która była założona w czasie wojny w Liverpoolu. Po wojnie pozostała na emigracji, do Polski powróciła dopiero w 1990 roku. 
*
"Rzadko się zdarza, żeby o tych ludziach ogromnie zasłużonych, bohaterach narodowych mówiono imiennie."
                                                              Maria Leska


  Jadwiga Piłsudska-Jaraczewska ur.1920
 Anna Leska-Daab (1910-1998)
 Stefania "Barbara" Wojtulanis-Karpińska (1912-2005)
 - tym trzem wielkim damom polskiego lotnictwa należy się godne miejsce w naszej pamięci...  



Główne źródło na podstawie którego powstał wpis to film w reżyserii Zofii Kunert Polki nad Londynem.


Polecam również strony kliknij:

LinkWithin