Fragment jednej z wytwornych redut karnawałowych w latach trzydziestych |
„Dziś, dziś, dziś, podkóweczki dajcie ognia..." wybijano ogniście hołupce do rana, aż trzęsły się ściany gościnnych, staropolskich dworów.
Nowy rodzaj zabaw publicznych zapoczątkował August II Sas. Jednak powszechne i modne stały się podczas panowania Augusta III Sasa. Nazwane zostały właśnie, reduty. Na samym początku bawiono się "tylko" dwa razy w tygodniu, we wtorki i czwartki. Jednak z czasem ludzie wiecznie głodni szaleństw i zabaw stwierdzili, że to za mało. Zabawy były przednie, miały wielkie powodzenie, więc zwiększono ich liczbę do pięciu dni w tygodniu. Teraz bawiono się od poniedziałku do czwartku, po czym następowały dwa dni przerwy, by tygodniową zabawę zakończyć w niedzielę „ledwo sobie swawolnicy mieli czasu do wytchnienia przez piątek i sobotę". Zdarzało się, że w niektóre niedziele urządzano nawet kilka maskarad. Popularność miały tak niezwykłą, że bilety wstępu schodziły jak przysłowiowe ciepłe bułeczki a liczba ich sprzedaży dochodziła nawet do sześciu tysięcy. Według Friedricha Schulza owe reduty trwały w Polsce nawet od początku grudnia aż do Zielonych Świątek. Zabawę przerywano oczywiście w terminach postu.
Na polskich redutach bawiono się inaczej niż w Berlinie czy Wiedniu. Zdecydowanie mniej tańczono, zwłaszcza klasa wyższa - bardziej zajmowali się dyskusją, plotkami i spacerowaniem wśród tłumu. Pozostali korzystając z okazji, że niezmordowana kapela grała bez przerwy, wydawała się w ogóle niestrudzona i zapał do tańca, popędzał ich do dalszych szalonych wyczynów na parkiecie, takich, że bywały obawy, iż w zapale rozniosą ściany redutowych sal.
Stroje uczestników bywały niezbyt wyszukane. Mężczyźni z reguły przebierali się za diabła, stróża, woźnicę, nietoperza, Kozaka i Żyda. Natomiast kobiety za Żydówki, wieśniaczki, chłopki lub Turczynki. Niektóre panie z wielkiego towarzystwa, maskowały się od stóp do głów, zwłaszcza jeśli przychodziły bez swoich mężów. Jak na każdym balu i na redutach nie brakowało mocniejszych trunków, które dodatkowo miały uprzyjemniać zabawę. Co zadziwiające, podobno, w cenie biletu była tylko możliwość uczestnictwa. Nie obejmowała ona nawet zwykłej szklanki wody. O rozkosze podniebienia musiał każdy delikwent postarać się sam.
Obyczaj redutowy nakazywał, by w trakcie jej trwania mieć na twarzy maskę. Każdy uczestnik zabawy musiał ją bezwzględnie posiadać. Osoby wyżej postawione, mogły jej nie mieć na twarzy, ale musiały mieć ją chociaż przywiązaną do ramienia, lub wetkniętą za kapelusz lub czapkę. Maska
równała ze sobą wszystkich. Wielki pan pan bawił się bez żenady razem z szewcem czy krawcem. Na ten krótki czas, biedni i bogaci, stawali się sobie rodziną, pili razem, tańcowali i hulali do woli, doskonale wiedząc z kim mają do czynienia- chociażby z człowiekiem „podłej kondycji".
Dopiero w momencie, gdy taki ktoś maskę zdjął i chciałby się spoufalić, natychmiast zostałby odrzucony.
Jednak nie tylko ci nieco gorszego stanu, przez czas trwania reduty, nie demaskowali się. Nie ściągały jej osoby z najbardziej wytwornego towarzystwa wtedy, gdy nie chciały być rozpoznane. Dosyć często w takim przypadku, ukrywający się pod maską, śledził żonę, narzeczoną czy kochankę. Oczywiście damy również ukrywały się pod maseczką i z wielką chęcią bawiły się w detektywów. Najulubieńszą zabawą na reducie było ocenianie i zgadywanie, kto kryje się za daną maską.
"Czyjeż to oczy tak błyszczą w intrygującej czarnej maseczce. Czyjaż to postać kryje się w
bogatym stroju hiszpańskiego rycerza? Któż jest ta mała, wdzięczna pastereczka, śmiejąca się srebrzyście spod białej maseczki?" Czasem kilka godzin chodził kawaler za wybraną tajemniczą dziewczyną i nie udało mu się dowiedzieć, kim ona jest. Niejednokrotnie nie dowiadywał się wcale.
Piękna maseczka, mimo, że intrygowała go przez noc całą, to zdarzało się, że nagle znikała tajemniczo i gdy blady świt zaglądał do balowej komnaty, jej już nie było.
Jak to zwykle się zdarza na takich zabawach i dzisiaj, byli jednak i tacy, którzy nie bawili się, nie tańczyli i nie intrygowali. Swoją energię i pasję pożytkowali w inny sposób- a mianowicie zasiadali oni do stolika z kartami z kompanem lub kompanami i grali zapamiętale do samego ranka.
Bezpieczeństwa na sali strzegła warta gwardii koronnej, która składała się z czterech żołnierzy za
drzwiami i dwóch żołnierzy z oficerem pośrodku sali. Jeśli ktoś zachowywał się za bardzo krzykliwie i nieprzyzwoicie, wyrzucany był za drzwi. W przypadku, gdyby był w
masce, musiałby ją zdjąć. Oficer karał według własnego uznania.
Stoły na redutach były obficie i drogo zaopatrzone. „Wina węgierskiego, dość ordynaryjnego butelka ośm tynfów, lepszego, czerwony złoty. Kapłon pieczony, talar bity, para kuropatw zaprawnych- czerwony złoty".
Ludzie nie skąpili grosza ani na trunki, ani na jedzenie. Wina i piwa, lały się wiec strumieniami, aż w głowach porządnie szumiało. Nieraz zdarzało się, że w gwarze i tłoku roztańczonych par znikała
gdzieś czyjaś żona, córka, siostra lub narzeczona. Kobiety łase na komplementy, pozwalały wywabić się z sali przypadkowemu, ognistemu kawalerowi. Upodobana dama znikała w którymś ze stojących przed pałacem powozie i ruszała wraz z nieznajomym na eskapadę. Po krótszym lub dłuższym czasie, w zależności od sytuacji, przypadkowa para wracała na redutę i mieszała się na powrót z rozbawionym tłumem i nikt nie orientował się w sytuacji. Nieraz matka pytała córkę:
-„ Gdzieś ty była?"
-"Nigdzie, tańcowałam i chodziłam po pokojach"-odpowiadała śmiało córka.
Jak widać, z powyższego opisu, niezwykle z pompą, niezwykle szaleńczo, spontanicznie i niezwykle na bogato bawiono się na tych słynnych zapustowych redutach. Ach, jakże bym chciała przenieść się w czasie na jedną taką szaloną noc... :)
źródła: moja przyjaciółka nr 2, 25.01.1934, wilanow-palac.art.pl
Mnie się marzą takie reduty teraz, to by było wspaniałe oderwanie się od szarej codzienności:)
OdpowiedzUsuń