poniedziałek, 20 sierpnia 2012

W starym polskim kinie- ciekawostki


   Poniższy wpis powstał na podstawie książki
"W starym polskim kinie" - Stanisława Janickiego. Zawiera jej fragmenty.

  Kinematografia przedwojenna była uzależniona od prywatnych producentów, zresztą nawet niezbyt zamożnych, oraz od właścicieli kin. Zmuszona więc była troszczyć się sama o siebie, co wobec powyższego, narażało ją na nieustanne kłopoty i niedociągnięcia. 
Przedwojenne filmy wyrażały czy przedstawiały raczej marzenia i wyobrażenia widzów niż autentyczną rzeczywistość ówczesnego dnia codziennego. Film polski pełnił przede wszystkim funkcję rozrywkową. Producenci bojąc się jakiegokolwiek ryzyka, stronili od wszystkiego co odbiegało od sprawdzonych wzorów. W ramach produkcji komercyjnej reprezentował go najlepiej Józef Lejtes, zaś wśród awangardzistów- między innymi Aleksander Ford, Wanda Jakubowska.

  Relacja o początkach kina warszawskiego:
 „ Na rogu Alei Jerozolimskich i Nowego Świata stoi sobie niewielka buda, gdzie sprzedają wodę sodową i słodycze. W głębi budy urządzone jest za przepierzeniem pierwsze warszawskie kino. Na ścianie zawieszono obszerne prześcieradło, na którym odgrywają się krótkie scenki komiczne i ukazują widok natury; naświetlone ustawionym nieopodal aparatem braci Pathe. Kino posiada zaledwie 10 miejsc, wyłącznie stojących, a seans trwa 10 minut. Publiczność zmienia się często, jak przy bioskopach jarmarcznych. Na premiery nie sprasza się prasy, a publiczność tego „kina” rekrutuje się z „motłochu” ulicznego.
Nieco później, bo w 1903 roku powstaje w Warszawie pierwsze „luksusowe” kino w specjalnie wynajętym na ten cel pokoju w domu Jankowskiego na Krakowskim Przedmieściu. Publiczność siedzi na krzesłach i seanse trwają niekiedy aż 20 minut. Ilustracji muzycznej jeszcze wówczas nie stosowano, a turkot aparatu, ręcznie nakręcanego, przyprawiał kinomanów o ból głowy”

O tym, jak przed wojną powstawały w Polsce filmy, krążą legendy. 
Ludwik Starski:
Chciałbym poświecić parę słów producentom i właścicielom kin. Nie posiadali oni z reguły żadnych kapitałów. Aby je zdobyć musieli przed wszystkim znaleźć aktora. Gdy udało się go wyszukać, podpisywał umowę, po czym zwracał się do właściciela kina i mówił na przykład „ Mam Dymszę” Licząc na kasowego aktora producent kupował film na pniu. Umowa podpisana z Dymszą, Smosarską czy Junoszą-Stępowskim była wstępem do zrobienia świetnego interesu.
Producentom opowiadało się treść filmu jak małym dzieciom. Byli to przeważnie półanalfabeci. Kiedy w filmie wiele się działo, producent wysłuchawszy opowiadania, mówił ”no, to ja biorę”. Trzeba się było dobrze namęczyć aby wydobyć należną sumę pieniędzy i dobrze uważać, aby nie zostać wyprowadzonym w pole. Producenci płacili na ogół wekslami. Starali się robić daleko idące oszczęności. Uważali, że można się obejść bez kręcenia plenerów. Mieli swoje sposoby, aby to załatwić w sposób bardziej oszczędny. Był taki gość, który miał na składzie taśmy filmowe, kopiowane z zagranicznych filmów. Zamówienie odbywało się mniej więcej tak: "potrzeba mi trzydzieści metrów burzy na morzu i dwadzieścia metrów zachodu słońca na tle wiejskiego pejzażu, no i dziesięć metrów chmur na niebie" W ten sposób realizator obywał się bez kręcenia plenerów.

                                  Ówcześni aktorzy o pracy w filmie...

Kazimierz Junosza-Stępowski
O filmie mówię w ogóle niechętnie. W naszych nędznych warunkach materialnych niepodobna marzyć o dobrym filmie. Taki film wymaga wielkiego nakładu funduszów. Reżyseria? Scenariusze? Ach, godne pożałowania. Brak nam wykwalifikowanych, utalentowanych reżyserów, a już co dotyczy scenariuszy, wciąż w kółko to samo, od 1917 roku, kiedy to po raz pierwszy grałem w filmie...
Kazimierz Junosza-Stępowski mówi, dziennikarzowi bez ogródek, że w filmie gra tylko ze względów pieniężnych.

Adolf Dymsza
Kiedy w latach 1919-1920 zacząłem grać w kinie, wszystko było inaczej. Ciężko się wtedy pracowało aktorowi filmowemu. Film kręciło się przy świetle lamp łukowych, od których bardzo psuły się oczy. (…) Wszystkie filmy były wtedy króciutkie, wszystkie role małe... Zdarzało się ,że grałem bez scenariusza, po prostu improwizowałem.

Henryk Rzętkowski
Do nie lada wyczynów należało przewiezienie aktorów, personelu sprzętu technicznego. Trzeba było mieć na ten cel kilka autobusów, a dla aktorów taksówki... w tych czasach nie było diet. Kiedy kręciło się film poza miastem, wytwórnia urządzała na miejscu zdjęć bufet, gdzie aktorzy i statyści dostawali kanapki i rozmaite napoje, łącznie z tymi mocniejszymi.

Wiktor Biegański
Wiele wspomnień łączy się dla mnie ze zrealizowanym przez mnie w roku 1925 filmem „Wampiry Warszawy”. Dwa kina we Lwowie należały wówczas do braci Kucharków, którzy zakupili moje „Wampiry”. Władze miejskie miały jednak prawo nakładać podatek na filmy i w zależności od wysokości podatku film produkcji polskiej stawał się albo pewnym źródłem dochodu albo przynosił deficyt. Prezydent miasta Lwowa naznaczył na „Wampiry” 30 procent podatku. Pojechałem więc do Lwowa, usiłowałem go przekonać, że konieczne jest obniżenie podatku o 10 procent. Mówiłem mu, jak ważną sprawą jest rozwój przemysłu filmowego, tłumaczyłem, w jak ciężkich pracujemy warunkach. Po długiej dyskusji powiedział, że może nawet rozumie nasze wysiłki, ale nigdy jeszcze nie był w kinie (1925 rok!) I podatku nie obniżył. Kucharkowie zdjęli film z ekranów.

Mieczysława Cwiklińska
Kiedy Ryszard Ordyński zaproponował mi, abym grała w filmie, długo się wahałam. Uważałam, że film jest nieprzyjacielem kobiety, gdyż bezlitośnie dekonspiruje to, co chciałaby ona ukryć przed okiem widza...
Ponieważ akcja filmów w okresie mięzywojennym rozgrywała się przeważnie w pałacach, dworach ziemiańskich i bogatych domach wielkomiejskich- musiałam najczęściej grać hrabiny, księżne czy baronowe, które przy lada okazji mdlały spazmowały i wpadały w ataki histerii. Można powiedzieć, że w tych omdleniach osiągnęłam nie byle jaką wprawę.

Jerzy Pichelski
Muszę stwierdzić, że praca w filmie nie była dla mnie twórczym przeżyciem. Grało się na wyrywki, od ujęcia do ujęcia. A już najbardziej proces kręcenia filmu nie sprzyja scenom miłosnym. ( chodzi o film "Granica" i sceny z Elżbietą Barszczewską)
Miało to być ujęcie z najazdem kamery. Powtarzaliśmy tę scenę wiele razy. A ponieważ kółka wózka, na którym była kamera, najeżdżały mi na nogę- umówiliśmy się, że na znak reżysera (który miał mnie trącić kijem) Przy pocałunku uniosę nogę w górę, gdyż właśnie w tym momencie kamera miała podjechać bardzo blisko naszych twarzy. Nie sprzyjało to atmosferze naszych uczuć, a jednak jakoś wyszło...

Tola Mankiewiczówna
Produkcja ówczesna obfitowała w nieoczekiwane przygody i trudności. Prawdziwy pech prześladował na przy zdjęciach plenerowych do filmu „Śluby ułańskie”. Z pogodą nie było najlepiej. Czekaliśmy na przejaśnienia. Nagle wyszło słońce. Producent Szebego biegał wraz z inspicjentem jak szalony, inżynier Gniazdowski ustawiał aparat, artyści na plan, klaps... pierwsze słowa dialogu... aż tu z kabiny dźwiękowej wybiega przerażony mixer:
-Co to za kawały, kto tu zgrzyta czy klaszcze?
Wszyscy zamienili się w słuch, chwila ciszy. I w tej ciszy dobiega nas zza parku dźwięk klepania kos. Przerywamy. Kierownictwo przeprowadza z kosiarzami gorączkowe pertraktacje poparte brzęczącym argumentem. Koncert na kosach milknie, a wraz z nim słońce kryje się za chmurami. Tego dnia już nie robiliśmy zdjęć, bo gdy słońce pokazało się już po raz drugi, w całej okolicy rozszalały się psy, z którymi nie można było dojść do porozumienia.

Leonard Buczkowski
Byłem kiedyś świadkiem rozmowy, jaką pewien producent filmowy prowadził z właścicielem kina. Rozmowa ta miała miejsce w czasie realizacji mojego filmu „Rapsodia Bałtyku” Właściciel kina przyjechał z Dubna, aby zakupić film. Obaj panowie załatwili transakcję i podpisali umowę. Kiniarz z Dubna chciał jednak jeszcze o coś zapytać:
-Proszę mi powiedzieć -zwrócił się do producenta- co to właściwie znaczy „RASPODNIA BAŁTYKU”?
Producent długo się namyślał, aż wreszcie odpowiedział: … to taka opowieść o naszych marynarzach”
Powtarzam tę rozmowę dokładnie, gdyż znajdowałem się w tym samym pokoju za przepierzeniem i słyszałem wyraźnie każde słowo.
Od takich to ludzi zależny był w okresie międzywojennym polski reżyser filmowy. Aby zrobić film trzeba było iść na kompromisy, często zupełnie niedorzeczne. Reżyserem mógł być wówczas w Polsce tylko człowiek o silnych nerwach. Niepodzielnym władcą był producent i on to dyktował warunki realizatorowi filmu...

                                                              *
Większość, jeśli nie wszyscy, ludzi filmu było niesamowicie przesądnych. Prym pod tym względem dzierżył Michał Waszyński: scenopis, który upadł – to zły znak- nie wolno go podnieść nie nadepnąwszy uprzednio nogą. Krew się polała na początku zdjęć – brawo- film z pewnością będzie udany. Nie wolno też było rozpocząc zdjęć, nie plunąwszy w obiektyw. Tysiące znaków wróżebnych. Najdziwniejsze, że wszystkie się sprawdzały....

                                                              ***
Cóż powiedzieć, jak skomentować? Sama nie wiem, czy będzie dobrze jeśli napiszę, że i tak uważam, że kino przedwojenne jest niepowtarzalne i piękne, mimo ówczesnych realiów oraz opinii i odczuć ludzi pracujących przy realizacji filmu w tamtym czasie. To były trudne początki, uczono się na błędach i na krótko przed wojną ten stan rzeczy uległ nieznacznej poprawie, niestety wojna zabrała i to. Po wojnie kinematografia uległa kolosalnej zmianie, jak i w scenariuszach tak i organizacyjnej, reżyserskiej. Różnice są wyraźne i zauważalne na pierwszy rzut oka. I na koniec jeszcze jeden cytat z książki:
"Bezwzględna krytyka przedwojennego filmu byłaby oczywiście nieporozumieniem. Trzeba ten film brać, takim jakim on po prostu był. Przecież go nie zmienimy, bo to rozdział już zamknięty. Zamknięty, ale nie martwy..." 

2 komentarze:

  1. w starym kinie.....
    byłam małą dziewczynką, kiedy z dziadkiem oglądałam w każdą niedzielę program pana janickiego. a potem już całkiem dużą, kiedy chodziłam na zajęcia z nim....
    a muzyka w tych filmach... oj, rozmarzyłam się :)

    OdpowiedzUsuń
  2. To ja poproszę 15 metrów górskiego, rwącego potoku ;) Teraz nie było tak łatwo wstawić fragment innej produkcji, zaraz ścigaliby za łamanie praw autorskich. A tak poważnie, to praca w taki sposób wydaje mi się tak abstrakcyjna, że trudno sobie wyobrazić. Dziś dąży się do jak największej organizacji i zapięcia na ostatni guzik. Choć jak nie raz pokazała historia kinematografii, nie raz improwizacja zdolnych aktorów może stworzyć niepowtarzalny klimat filmu i nadaje mu naturalności.

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin